Wyjazd na Mauritius Wyspy egzotyczne Podróże egzotyczne Wyjazd na Mauritius Wyspy egzotyczne Podróże egzotyczne
Wyjazd na Mauritius Wyspy egzotyczne Podróże egzotyczne
 
 

TropiKey - NASZE WYPRAWY

Wyjazd na Mauritius Wyspy egzotyczne Podróże egzotyczne
CURAÇAO - PIĘKNOŚĆ O INTRYGUJĄCYM IMIENIU.

Zacznijmy od podstaw. Gdy wypowiadamy nazwę tej wyspy, nie mówimy "kurakao", jak przyjęło się w naszym kraju, ale "kurasao" (wszystko przez tego ptaszka pod drugim "c"). W miejscowym języku Papiamentuznaczy to mniej więcej tyle, co "gorące podwórko". Jak na warunki karaibskie, gdzie w nazwach wysp dominują różni święci i święte, mocno to oryginalne. Jest jednak jeszcze jedno tłumaczenie tego słowa, znane głównie przebywającym na wyspie misjonarzom. Twierdzą oni, że Curaçao można również tłumaczyć, jako "smażony ksiądz". Czyżby jakieś reminiscencje ludożerstwa? Nawet jeśli tak, to nazwa wyspy jest piękna - dźwięczna, wibrująca, egzotyczna, emanująca ciepłem. Należy ona do nielicznego grona nazw, które swym brzmieniem niemal doskonale odzwierciedlają charakter przypisanych do nich miejsc. 

Curaçao to wyspa tak dalece inna, niż odwiedzone przez nas do tej pory lądy rozsiane po Morzu Karaibskim, że jest dla nas prawdziwą zagadką, skąd ona się tam wogóle wzięła. Ze względu na swoją całkowitą odmienność, trudno jest ją obiektywnie ocenić. Dla jednych będzie karaibskim odszczepieńcem i dziwadłem, dla innych wyjątkowym okazem piękna. My z pewnością zaliczamy się do tych drugich. Urzekły nas tamtejsze zaciszne zatoczki wyżłobione przez wodę w skalistych klifach i krystalicznie czysta woda, w której od samego brzegu oglądać można tabuny ryb i innych stworzeń morskich wszelakiej maści. Tamtejsze wolne od masowej turystyki plaże, choć pozbawione gęstych gajów palmowych chylących się ku morzu nad drobnoziarnistym piachem, obezwładniają panującym na nich spokojem. Kolory morza są tak intensywne, że można się w nie wpatrywać bez końca. Dla wszystkich, którzy kochają korzystać z tego, co oferuje natura, jest to ziemia obiecana.

klein knip

Lagun.

Nasz pierwszy wieczór na wyspie. Stoję pod prysznicem i przecieram oczy ze zdumienia. Przez znajdujące się niemal przy mojej twarzy okienko patrzę w dół. Tam, u podnóża klifu, na którym stoi goszczący nas budynek rozpościera się pusta, dość szeroka plaża oświetlona jaskrawym światłem umieszczonej na wysokim słupie latarni. Światło tej samej latarni wydobywa z mroku urwiste skały otaczające zatokę oraz fale docierające do brzegu. Spoglądam do góry, a tam już prawie całkiem ciemne niebo noszące jeszcze ślady słońca, które zaszło jakiś czas temu. Do tego szum morza, który jest tak przenikliwy, że przebija się nawet przez dźwięk wody lecącej z prysznica. A rano jest jeszcze piękniej. Piękniej nawet, niż na zdjęciach, które widzieliśmy w internecie. Okazuje się, że morze, które ledwie widziałem poprzedniego wieczora ma niesamowity, szmaragdowy kolor i niezmiernie przejrzystą wodę. Plaża okazuje się kameralna i niemal pusta. Obietnica ukryta w nazwie "Lagun" została spełniona.

Plaża w Lagun spełnia kilka funkcji. Tu się pracuje, odpoczywa, bawi, nurkuje, a nawet uczy. Przede wszystkim jest to "port" dla kilku łodzi miejscowych rybaków, którzy niemal codziennie rano wypływają stąd na okoliczne rafy koralowe, by w południe wrócić z sieciami pełnymi ryb. Jest to dla nich zakład pracy, ale wygląda na to, że przywykli już do wałęsających się wokół turystów. Co więcej, zachodzi między nimi pewnego rodzaju symbioza. Rybacy akceptują obecność przybyszy i grzecznie ostrzegają pływaków, gdy wracają z morza. Turyści natomiast od czasu do czasu kupują od rybaków przywiezione z morza ryby, a nawet pomagają im wyciągać łodzie na brzeg. 
Po drugie, plaża w Lagun jest miejscem wypoczynku gości przybywających do miejscowości. Spełnia tą rolę doskonale. Z uwagi na to, że w Lagun nie ma żadnego hotelu, a jedynie apartamenty lub domy do wynajęcia, przyjeżdżają tam jedynie turyści indywidualni. Zdecydowana większość z nich jest bardzo mobilna, dzięki czemu na plaży tłoczno robi się tylko w ostatni dzień tygodnia. Tak samo bowiem, jak na każdej innej plaży publicznej wyspy, również i tu w każdą niedzielę spotykają się miejscowi i przybysze z innych rejonów wyspy. Korzystając ze znajdujących się tu na stałe zadaszeń i stolików, rozkładają się z ogromnymi ilościami jedzenia i picia, uruchamiają grille oraz sprzęt grający i czerpiąc pełną garścią z uroków tego wspaniałego miejsca, spędzają cały dzień na konsumpcji i zabawie. W poniedziałek natomiast przychodzi kilku panów, którzy skrzętnie sprzątają poniedzielne pozostałości i życie wraca do normy. A jest ona taka, że niemal każdego ranka odbywają się tutaj lekcje w-f. Bus szkolny przywozi dzieci i nauczyciela pływania, który pomiędzy zboczami klifu rozciąga długi sznur. W granicach wyznaczonych przez ten sznur grupki uczniów wyposażonych w pływaczki szkoli swe umiejętności pływackie. Trochę to jednak dziwne, że w miejscu otoczonym z każdej strony przez wodę, dzieci uczą się pływać dopiero w wieku 8-9 lat. Nasza Julia na 
Curaçao nie miała jeszcze nawet skończonych 7 lat, a już pływała bez żadnych zabezpieczeń i sama nurkowała z maską. A snorkling to czynność, dla której plaża i zatoka w Lagun są stworzone. Widoczność jest tu doskonała, więc warunki do podglądania życia pod wodą są wymarzone. W samej zatoce najwięcej dzieje się u podnóża ścian klifów. Kręcą się tam ryby i inne stworzenia wodne wszelakiej maści. Zresztą, nie tylko wodne. To tam właśnie zaprezentował nam swe umiejętności pewien pies, który w czasie gdy jego pan pływał w wodzie z maską i fajką, siedział sobie dostojnie na jego plecach, dumnie spoglądając na zachwyconych tym widokiem plażowiczów. Od czasu do czasu przylatuje tam równie pewien wyluzowany pelikan, który nie zwracając uwagi na ludzi człapie sobie brzegiem zatoki.
Tym, co w Lagun, jak i w innych zatokach Curaçao najważniejsze, jest nurkowanie. LagunNa całej wyspie panują doskonałe warunki do tzw. shore diving, a więc nurkowania wprost z brzegu, bez konieczności wypływania łodzią w morze. Wynika to z łatwości, z jaką dotrzeć można do rafy koralowej i innych interesujących celów. Stąd też, tak typowym na każdej niemal plaży widokiem są grupy nurków, którzy po przytarganiu z samochodów butli, jacketów, płetw, masek, balastu i innych niezbędnych im akcesoriów, szykują się do zejścia pod wodę i po chwili znikają, by powrócić po kilkudziesięciu minutach. W ten sposób, każda taka grupa jest w stanie w ciągu kilkunastodniowego pobytu na Curaçao odwiedzić zdecydowaną większość tamtejszych "nurkowisk". Więcej na temat shore diving na Curaçao znajdziecie tutaj. 
Nie trzeba mieć jednak certyfikatu PADI lub innej organizacji nurkowej, by móc podziwiać życie podwodne wokół wyspy. Wystarczy maska, fajka i płetwy, a świat ten staje przed nami otworem. Oczywiście, tylko w pewnych granicach. Dzięki bogactwu i różnorodności stworzeń przebywających w wodach zatoki Lagun, snorkling w tym miejscu przynosi wiele wspaniałych wrażeń. Zdjęcia wielu ryb,
które można zobaczyć pojedynczo lub w dużych grupach w Lagun możecie zobaczyć tutaj lub tutaj. Jeśli szukacie mocniejszych wrażeń, opuśćcie zatokę i skierujcie się w lewo. Byc może spotkacie tą samą, ogromną barakudę, która obserwowała nas bacznie z bliskiej odległości, okazując bogactwo swego ostrego uzębienia. Nawet jeśli nie, to poszukajcie w ścianie klifu wejścia do podwodnej groty. Ponieważ jej sklepienie znajduje się ponad powierzchnią wody, po wpłynięciu do środka można popłynąć w górę i tam nabrać powietrza. Jest to jednak spora próba nerwów, bo panuje tam kompletna ciemność i nigdy nie wiadomo, czy wraz z powietrzem nie wciągnie się w płuca jakiś niespodzianek.

Watamula, Shete Boka i Mt. Christoffel.

Stoimy na rozdrożu. Jesteśmy w Westpunt, przy Playa Kalki. Zastanawiamy się, czy powrócić do głównej drogi prowadzącej ku wschodniemu wybrzeżu wyspy i dalej do Barber, czy też zdecydować się na jazdę nie obiecującą nic dobrego drogą gruntową prowadzącą gdzieś między zaroślami kaktusów ku północno-zachodniemu krańcowi wyspy. Widzimy, jak jakimś maleńkim autkiem w drogę tą wjeżdża para holenderskich emerytów. Skoro mogli oni, to dlaczego nie my? Droga jest niemiłosiernie wyboista, do tego popaduje od czasu do czasu, na skutek czego nasz samochód zaczyna wyglądać, jak po Camel Trophy. Od drogi odbijają co chwilę jakieś odnogi, ale trzymamy się głównego nurtu. Wreszcie docieramy do tablicy z napisem "Watamula Naural Park". Co to takiego? Nigdzie o tym nie czytaliśmy. Okazuje się, że jest to smagany silnym wiatrem kilkukilometrowy odcinek wybrzeża o księżycowym wyglądzie. Jak okiem sięgnąć, zjedzony przez erozję brzeg atakują z wściekłością spienione fale. Jedyną rosnącą tu dużą rośliną jest powyginane niemiłosiernie przez wiatr drzewo, które wygląda, jakby chciało gdzieś uciec. Idąc prosto ku brzegowi docieramy do wielkiej dziury w skale, po której chodzimy. Wygląda to jak studnia, której dno wypełniają wzburzone fale wdzierające się tajną drogą do środka. Gdy zbliżyć ucho do podłoża, słychać, że gdzieś pod nami szumią falę, które wpływając do znajdujących się poniżej grot wypychają w górę powietrze. To z kolei objawia się naszym oczom w postaci setek bąbelków gazu powstających w małych oczkach wody zgromadzonej na powierzchni skał. Jeszcze rzut oka na znajdujące się na wzgórzach w głębi lądu 3 radary wyglądające, jak pieczarki i ruszamy szybkim krokiem do samochodu, bo za chwilę znów będzie padać.     

Tablica informująca o zjeździe do Parke Nashonal Shete Boka jest niepozorna i łatwo ją przeoczyć. Nie dajemy się jednak zwieść tej niepozorności. Wjazd do parku nie wróży nic ciekawego - ot, szlaban, kiosk, pan pobierający opłatę (2,50 Nafl. za osobę powyżej 12 lat) i gipsowy legwan o rozmiarach smoka wawelskiego. Jednak kierując się ku brzegowi wytyczonymi ścieżkami docieramy samochodem do naprawdę wspaniałych miejsc. Są to cztery, bardzo wąskie zatoczki, w które morze wdziera się z ogromnym impetem, objawiając gościom parku swą moc. Boca PistolW każdej z tych zatoczek potęga morza zostawia inne ślady. W Boka Wandomi dwie platformy obserwacyjne pozwalają podziwiać ogromne masy wody, które przedostają się do zatoki przez wąski przesmyk oraz pod mostem, który woda wypłukała w skale. W Boka Tabla erozja brzegu stworzyła jaskinię, do której, przy sprzyjających warunkach można wejść i podejrzeć atakujące jaskinię fale. W Boka Pistol - najciekawszej ze wszystkich zatoczek - morze wyżłobiło w nadbrzeżnej skale wąską szczelinę, która gromadzi w sobie energię fal i wystrzeliwuje wodę na wysokość kilku, a nawet kilkunastu metrów, prezentując widzom spektakularne erupcje przybierające różnorakie kształty. Jest jeszcze Boka Kalki, ale tą zatoczkę pomijamy z powodu gęstego deszczu, jaki nieoczekiwanie nadszedł od strony pobliskiej góry Mt. Chrostoffel. Parke Nashonal Shete Boka jest ponadto miejscem wylęgu żółwi morskich, ale niestety, nam nie udaje się ich zaobserwować. 

W przeciwieństwie do Shete Boka, tablica wskazująca dojazd do Christoffel Park jest duża i łatwo zauważalna. Nic dziwnego. Christoffel Park jest jedną z głównych atrakcji wyspy, a poza tym rozmiar tablicy odpowiada wielkości parku. Żeby odwiedzić wszystkie jego zakamarki, trzeba poświęcić co najmniej jeden cały dzień, zakładając, że poruszamy się po parku samochodem. Dla zmotoryzowanych wytyczono 4 różne trasy. Turyści piesi mają do wyboru aż 8 szlaków. Opłata za wstęp jest również proporcjonalna do rozmiaru parku i wynosi 17,50 Nafl. za dorosłego i 7,50 Nafl. za dziecko. Wycieczkę najlepiej rozpocząć wczesnym rankiem, tak by uniknąć wysokich temperatur utrudniających szczególnie wejście na górę. Niestety, my sami odkładaliśmy wizytę w parku tak długo, ze w końcu wcale się tam nie wybraliśmy. Na pewno będzie jednak jeszcze ku temu okazja. 

Więcej informacji o Shete Boka i Christoffel Park możecie znaleźć tutaj.

Vamos a la playa. 

Curaçao jest zawsze pomijane w rankingach dotyczących urody plaż. Rzeczywiście, surowy wygląd wybrzeża nie przysparza wyspie sławy. Tamtejsze plaże nijak się mają do tych pocztówkowych, z obowiązkową pochyloną palmą muskającą liśćmi powierzchnię wody. Owszem, palmy występują, ale w ilościach nader mizernych. Czy to jednak powód, by twierdzić, że plaże Curaçao są brzydkie? Absolutnie nie! Fakt, na pierwszy rzut oka mogą wydać się niegościnne, ale wystarczy spędzić na nich nieco czasu i odwiedzić co najmniej kilka z nich, by zmienić zdanie na ich temat. Oto krótkie opisy tych, które odwiedziliśmy (w kolejności od najgorszej do najlepszej):

Playa Piskado - obserwowaliśmy ją tylko z góry, z placu przed kościołem w Westpunt, więc nie możemy ocenić jej w pełni. Cóż, jej ciemny, gruboziarnisty piach nie zachęca do wylegiwania się, ale liczne łodzie cumujące w pobliżu stanowią bardzo ładny element zdjęć zachodzącego słońca. Jednym słowem, bardziej dla romantyków, niż miłośników słonecznego prażenia;

Playa Kalki - wąski skrawek piasku znajdujący się w Westpunt, u którego boku rozłożył się ekskluzywny hotel Kura Hulanda Lodge. Biorąc pod uwagę jakość Playa Kalki, w życiu nie dalibyśmy za noc tyle pieniędzy, ile żądają w tym hotelu. W zasadzie jest tam miejsce tylko na kilkanaście leżaków, bo większość plaży zajmuje bar i budynek bazy nurkowej. Z drugiej strony, warunki do kąpieli, snorklingu i nurkowania są równie dobre, jak w innych miejscach na wyspie;

Boca Santa Martha - dojazd do niej prowadzi krętą drogą przez nadmorskie wzgórza. W najwyżej położonym punkcie tej drogi jest punkt widokowy, z którego rozciąga się wspaniała panorama całego północno-zachodniego wybrzeża. Widać stamtąd m. in. Mt. Christoffel, przyklejony do przeciwległego wzgórza Landhuis San Nicolas, a poniżej duże, przypominające szwedzkie pojezierza rozlewisko utworzone przez wcinającą się głęboko w ląd zatokę. Niestety, po tak uroczych widokach, plaża, do której dociera się po chwili rozczarowuje. Wybudowany przy niej Sunset Waters Beach Resort wygląda dzięki swej "kolonialnej" architekturze dość ponętnie, ale sama plaża jest bardzo przeciętna. Warto na nią rzucić okiem, ale szkoda czasu na dłuższe tam przebywanie;

Playa Jeremi - znajdująca się w pobliżu Lagun malutka zatoczka z gruboziarnistym piachem. Ze względu na swoje odosobnienie jest rzadko odwiedzana. Nie ma też takiego uroku, jak choćby Klein Knip. Jednak ma to zapewne swoje zalety - tam gdzie mało turystów, tam dużo ryb. Radzimy jednak wybrać się w to miejsce większą grupą, by po wyjściu z wody nie trzeba było wracać w samych strojach kąpielowych;

Playa PortoMari - jedna z kilku plaż na wyspie posiadających własną stronę internetową. Pretenduje do miana najlepszej plaży Curaçao, a w każdym razie do tytułu plaży najbardziej ekologicznej. Jest ona częścią rozległego terenu należącego do firmy Plantages PortoMari. Oprócz plaży są tam również ścieżki spacerowe, punkty obserwacyjne i rozbudowane zaplecze gastronomiczno-usługowe. Miejsce to jest bardzo fotogeniczne, ale szlaki snorklingowe i rafa koralowa, o których szumnie informują właściciele terenu, to pic na wodę. Na głębokościach przyjaznych snorklującym nie ma prawie nic. Dopiero na głębokości kilkunastu metrów widać, że toczy się bujne życie, ale zanim człowiek tam dopłynie, już musi wracać, bo tchu mu braknie. Jeśli jednak nurkujecie z butlą, może być całkiem interesująco. Wejście na cały dzień kosztuje 3,50 Nafl., a leżak 5 Nafl. (w weekendy drożej). Nie jest to wygórowana cena - w zamian dostajemy spokojne, ładnie utrzymane miejsce, gdzie możemy spędzić miło jeden dzień (ale na pewno nie więcej).   

Daaibooibai - plaża sąsiadująca z PortoMari, a jednak całkiem inna. Posadzono na niej kilkanaście palm, pod którymi miło się rozłożyć i posłuchać szelestu ich liści. O ile w większości innych miejsc nadmorskie skały są trudno osiągalne z uwagi na gęste zarośla kaktusów i innych kolczastych roślin, o tyle tutaj, kierując się na lewą stronę, znaleźć można prowadzącą szczytem klifu ścieżkę. Wiedzie ona wzdłuż urwiska, więc trzeba uważać, by nie spaść ładnych kilka metrów w dół. Nagrodą za wysiłek są jednak piękne widoki morza oraz znajdujących się na tyłach zatoki wzgórz. Tutaj za wstęp nic się nie płaci;

Klein Knip - pod względem fotogeniczności z pewnością ustępuje swojej siostrze, o której za moment. Jest jednak bardzo przytulna i kameralna. Drzewa i skały chronią ją przed silnym wiatrem, a woda w zatoczce jest bardzo przejrzysta. Pływając szczególnie po prawej stronie i podglądając żyjące tam ryby, można zapomnieć o całym świecie. Sława większej sąsiadki odciąga od Grot Knip turystów, ale to tylko powód do zadowolenia - nawet w weekendy jest tu mało liczne grono plażowiczów;

Grote Knip (vel Playa Kenepa) - obrazki z tej plaży są na większości widokówek z Curaçao.Grote Knip Nic dziwnego - łagodny łuk jej brzegu, olśniewająco błękitna woda, biały piach i zieleń okolicznych wzgórz tworzą niezapomniany krajobraz. Jest to świetne miejsce do spędzenia całego dnia na wylegiwaniu się w słońcu i pławieniu w karaibskich wodach, jednak życie podwodne rozczarowuje. To jednak normalne, że zatoki o piaszczystym dnie, choć piękne nad powierzchnią wody, nie dadzą nurkującym takich wrażeń, jak zatoki skaliste, znacznie chętniej odwiedzane przez ryby;

Boca Santa Cruz - jeden z nieodkrytych skarbów Curaçao. Sama plaża nie jest może miejscem powalającym przybyszy swą urodą, choć jest jedną z tych nielicznych na wyspie, które oferują odpoczynek w cieniu palm kokosowych. Również snorkling i wogóle pływanie w jej wodach nie są wielką atrakcją, a to z powodu wiejącego tu ciągle silnego wiatru. Jest jednak coś, co czyni to miejsce wyjątkowym. Wystarczy wypożyczyć kajak w położonym na skraju plaży lokalu "Captain's Jack" (cena umowna, w naszym wypadku 20 USD za 3 godziny) i wypłynąć nim z zatoki, by znaleźć rzeczy naprawdę wspaniałe! Już samo przemieszczanie się kajakiem po lazurowych wodach jest nie lada frajdą. Ale prawdziwe cuda kryje klifowe wybrzeże. Niezależnie od tego, czy udacie się w lewo, czy też w prawo od zatoki, podziwiać będziecie niezwykłe kształty ścian klifu, wyglądające niczym koronki wydziergane z koralowców. Płynąc w lewo dotrzecie do opustoszałej, choć dostępnej również nadbrzeżną ścieżką, ciemnopiaszczystej plaży. U jej brzegów, wśród powalonych głazów można popływać nieco z maską i fajką i poobserwować krążące tam ryby. Dla bardziej wprawionych pływaków godna polecenia jest ok. 150-metrowa trasa prowadząca wgłąb morza, na wprost od plaży. Tam znajdziecie zatopiony na głębokości od 8 - 12 metrów wrak całkiem sporego, ułożonego na prawej burcie statku. Pomimo, że nie obrósł go jeszcze koralowiec, jest to naprawdę ciekawy cel do obserwacji. Po powrocie na plażę, następnym etapem wycieczki niech jest "Błękitna jaskinia". Płynąc dalej wzdłuż brzegu na lewo od zatoki, po kilkuset metrach docieramy do miejsca z tabliczką informującą, że oto jesteśmy przy "Blue cave". Jest to grota, do której dostać można się tylko wpław, gdyż jej sklepienie jest zbyt nisko, by wpłynąć tam kajakiem. Po dostaniu się do jej wnętrza naszym oczom ukazuje się niezwykły widok. Śnieżnobiały piach, którym wyścielone jest dno jaskini stanowi idealne tło dla wody i promieni słonecznych, które współgrając ze sobą prezentują osobom znajdującym się w środku kolor prawdziwie błękitny. Nie jakiś tam sztuczny lazur, który wywołują odpowiednio zabarwione płytki w basenie, ale naturalny, bez żadnych konserwantów. Ten obraz hipnotyzuje...
Jeśli nie będziecie jeszcze zmęczeni wiosłowaniem, w drodze powrotnej przetnijcie wejście do zatoki i popłyńcie na prawo od niej. Tam znajdziecie kilka różnej wielkości grot, do których można wpłynąć kajakiem. Tym, co najbardziej przykuwa w nich uwagę, są
sklepienia składające się z tysięcy skamieniałych gałązek koralowca. W niektórych z grot woda wydrążyła filary, mosty, tarasy i inne konstrukcje. Na koniec zatrzymajcie się na "Lover's beach" - dostępnej jedynie z morza maleńkiej plażyczce, na której wystarczy miejsca co najwyżej dla 3 osób stojących, ewentualnie 2 leżących. Nam udało się nawet wciągnąć kajak! Potem daliśmy nura i w płytkiej wodzie w pobliżu tej plaży poczuliśmy się niczym w akwarium. Godne polecenia są zwłaszcza wystające nad wodę skałki na lewo od plaży, gdzie roi się od niewielkich, acz bardzo kolorowych ryb. 

Playa Lagun - to miejsce opisaliśmy już w miarę szczegółowo wcześniej. Tu jedynie nasza uwaga podsumowująca - plaża w Lagun jest najlepszą wśród tych, które odwiedziliśmy na Curaçao. Mieliśmy nosa, że zdecydowaliśmy się na apartament położony bezpośrednio przy niej. Pod pewnymi względami ustępuje ona pewnie innym plażom, ale ma wszystko, czego potrzeba: znajdziecie tu spokój i ciszę (od poniedziałku do piątku), kontakt z mieszkańcami wyspy i rozrywki (w soboty i niedziele), świetne warunki do snorklingu i nurkowania, doskonałe jedzenie w przystępnej cenie, przepiękne zachody słońca, a do tego wstęp za darmo.

O tych i innych plażach wyspy możecie poczytać jeszcze tutaj lub tutaj.

Serce Curaçao

Skoro sama wyspa jest nietypowa dla Karaibów, nie może być inaczej w przypadku jej stolicy. WillemstadŚwiadczy od tym już sam fakt, że starówka Willemstad została wpisana na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Pomijając Wielkie Antyle, gdzie miejsc takich znajduje się całkiem sporo (głównie na Kubie), jest to zjawisko wyjątkowe, by karaibski obiekt architektoniczny został wpisany na tą listę. Nic jednak dziwnego. Pochodzące często jeszcze z XVII w. budynki starych dzielnic Punda i Otrobanda przykuwają oko nie tylko swymi kolorami, ale głównie kształtami, przywodzącymi na myśl Amsterdam, czy miasta hanzeatyckie, w tym Gdańsk. W przeciwieństwie do kubańskiej Hawany, czy dominikańskiego Santo Domingo, nie spotykamy tu zabytków architektury hiszpańskiej, ale dużo nam bliższej (nie tylko geograficznie) - holenderskiej. Pomimo, że Królestwo Niderlandów nie panowało na wyspie nieprzerwanie, to właśnie jego wpływy są tu odczuwalne najbardziej. 

Oprócz charakterystycznego widoku kolorowych kamienic Pundy, znakiem rozpoznawczym Willemstad są dwa mosty: Królowej Emmy i Królowej Juliany. Pierwszy z nich, to wybudowany w 1888 r. ruchomy most pontonowy. Pierwotnie, w celu umożliwienia statkom wejścia lub wyjścia z portu otwierany był on ręcznie, przy pomocy lin. Obecnie czynią to dwa potężne silniki, które napędzają śruby znajdujące się pod budynkiem sterowni mostu. Dzięki nim, proces otwierania i zamykania mostu trwa na tyle krótko, że nie utrudnia przemieszczania się pomiędzy Pundą i Otrobandą. Drugi z mostów to kolos, który gigantycznym łukiem spina obie strony Willemstad. Jest tak wysoki, że przejeżdżające nim pojazdy, nawet duże ciężarówki, wyglądają z dołu, jak zabaweczki.
Dla zdecydowanej większości stałych mieszkańców 
Curaçao Willemstad to miejsce pracy. Przybywają tu każdego ranka, by rozpocząć pracę w ogromnej rafinerii ropy naftowej, sklepach, restauracjach, hotelach i odsalarni wody morskiej. Oprócz nich, w mieście pracuje bardzo wielu Holendrów, którzy zatrudnieni są w bankach, kancelariach prawniczych i innych instytucjach obsługujących zarejestrowane na Curaçao spółki typu offshore
Co najmniej 2 razy w tygodniu, do portu w Willemstad wpływa jakiś ogromny wycieczkowiec. Są "dni podkolanówek". Miasto zalewa wówczas rzesza amerykańskich turystów, których typowym strojem - od pasa w dół - są bermudy, podkolanówki i białe obuwie sportowe. Krążą oni wąskimi uliczkami Pundy i Otrobandy, poszukując okruchów europejskości, emocji w kasynach oraz okazyjnych zakupów. Możliwość dokonania tych ostatnich to niestety jedynie pusty slogan. No, może z jednym wyjątkiem - w większości sklepików dostać można za niewielką cenę płyty z różnorodną muzyką, głównie latynoską (niestety, do żadnej z tych płyt nie pasuje określenie "oryginalna").
Jeśli interesuje Was historia Willemstad, wiele cennych informacji znajdziecie tutaj

Z wizytą na zaścianku.

Wbrew pozorom, to nie starówka w Willemstad jest najbardziej widocznym śladem po niderlandzkim panowaniu na wyspie. Przemierzając Curaçao, co rusz pojawia się przy drodze, albo gdzieś w oddali jakiś landhuis (czyt. "landhałs"), czyli dworek holenderskich kolonizatorów. Santa MarthaNa wyspie obiektów tych są dziesiątki. Jedne w stanie agonalnym, zasiedlone jedynie przez iguany, inne wyglądające, jakby wybudowano je ledwie kilka lat temu. Wszystkie mają jednak po kilkaset lat i warto poświęcić choć pół dnia na wizytę w którymś z ogólnodostępnych. Jednym z nich jest Lanhuis Groot Santa Martha, położony niedaleko Soto. Budynek dworku jest dokładnie odnowiony, dzięki czemu można odczuć, że w XVIII i XIX w. otaczająca go plantacja była prawdziwą potęgą ekonomiczną. Wystarczy powiedzieć, że pod koniec XIX w. 90% soli eksportowanej do Niderlandów z Curaçao pochodziło z odsalarni wody znajdującej się właśnie na terenie Groot Santa Martha. Obecnie landhuis ma zupełnie inne przeznaczenie. Działa tutaj fundacja opiekująca się osobami niepełnosprawnymi umysłowo, które znajdują zajęcie w budynkach dworku. Podopieczni fundacji nie tylko sprzątają landhuis i utrzymują kwitnące wszędzie wokół niego rośliny, ale również doglądają owiec, koni i innych zwierząt hodowanych na miejscu oraz wyrabiają pamiątki ze skóry i drewna, które nabyć można wprost w warsztacie produkcyjnym. 
Wewnątrz głównego budynku urządzono ekspozycję pokazującą warunki życia właścicieli plantacji. Przejść można się po kilku udostępnionych pomieszczeniach, w których stoją stare meble i manekiny w strojach sprzed lat. Wszystko wygląda doskonale.
Otaczające dworek tereny, na których kiedyś uprawiano zioła, warzywa i owoce nie są już w tak świetnym stanie i czasem trzeba się natrudzić, by rozpoznać miejsca zaznaczone na planie, który przy wejściu wręcza kasjer (również podopieczny fundacji). Ale wycieczka jest i tak przyjemna. Jest to jedno z niewielu miejsc na wyspie, gdzie rosną wysokie drzewa. Dają one cień, który jak nic innego przynosi ulgę od skwaru. Najprzyjemniejszym miejscem plantacji jest chyba gaj wysokich palm kokosowych, w pobliżu których jest głęboka studnia. W jej przejrzystej wodzie widać mnóstwo ryb.     

Rodacy! 

Gabriela, Zdzisiek, Jan i Marian - oto przedstawiciele nielicznej polonii na Curaçao, z którymi udało się nam spotkać na wyspie. O tym, że mieszkają tam Polacy dowiedzieliśmy się jeszcze przed wyjazdem, dzięki pomocy niejakiej "just-facts-here", która jest lokalnym ekspertem od Curaçao na forum TripAdvisor (swoją drogą, polecamy zapoczątkowany przez nią, obfitujący w wiele cennych informacji wątek, p.t.: "Curaçao, the Caribbean's best kept secret!", a także bardzo interesującą informację o grupie polskich Żydów, którzy dostali się na wyspę, uciekając przed Niemcami na początku II wojny światowej). 
Jan i Marian to księża. Jeden z nich jest proboszczem w Westpunt, a drugi w Barber, ale obaj odprawiają msze święte jeszcze w kilku innych miejscowościach. Na przykład, ksiądz Jan dwa razy w tygodniu przybywa w tym celu do Lagun. Tak więc, byliśmy w tej komfortowej sytuacji, że w każdą niedzielę mogliśmy pójść do oddalonego o jakieś 200 m kościoła. Uczestnictwo w mszach odprawianych w Papiamentu było dla nas doprawdy wyjątkowym doświadczeniem. Ale i miejscowi mieli nieco rozrywki. Nie dość, że w kościele byliśmy jedynymi (poza księdzem) białymi, to na dodatek ksiądz tłumaczył na polski treść swego kazania. Na szczęście był na tyle wyrozumiały dla innych, że czynił to w dużym skrócie.
Z kolei Gabriela i Zdzisiek to małżeństwo, które trafiło na 
Curaçao dzięki córce Jolancie (której niestety nie poznaliśmy) i kilku szczęśliwym zbiegom okoliczności. Co ciekawe, wcześniej mieszkali w naszej rodzinnej Gdyni, choć tu nie było nam dane spotkać się z nimi.
Wszyscy oni okazali się przemiłymi ludźmi. W przedostatni dzień naszego pobytu na wyspie urządzili na plebani u księdza Jana wspaniałe przyjęcie z pysznym jedzeniem (był nawet chleb własnej roboty!) i trwającymi długo rozmowami o życiu na 
Curaçao i w Polsce. Jeśli tylko czytają ten tekst, gorąco ich pozdrawiamy!

Wszystko, co chcecie wiedzieć o Curaçao, ale boicie się zapytać (2007).

Co to takiego?
Curaçao to jedna z wysp wchodzących w skład Antyli Niderlandzkich (dawniej "Holenderskich"), które są terytorium zależnym od Królestwa Niderlandów. Kraj ten współtworzą jeszcze: Bonaire, Saba, St. Eustatius i holenderska część St. Maarten. Wbrew powszechnej opinii, nie należy do tego grona Aruba, która wyodrębniła się z niego jakiś czas temu i jest obecnie samodzielna (choć nie niepodległa).

Jakiego języka się tam używa?
Językiem urzędowym jest holenderski, ale w
życiu codziennym większość mieszkańców używa Papiamentu, czyli mieszanki hiszpańskiego, angielskiego i jeszcze kilku innych języków. Porozumiewać można się również po angielsku. Jednak w trakcie próby dogadania się z Chińczykami, którzy opanowali handel na prowincji, lepiej mieć w zanadrzu kogoś, kto nam pomoże. 

A co z wizami?
Polaków obowiązek wizowy nie dotyczy, o ile oczywiście udajemy się tam w celach turystycznych (do 90 dni). Jak w większości krajów tego regionu, koniecznym jest skrupulatne wypełnienie specjalnego kwestionariusza, który otrzymujemy jeszcze w samolocie i przekazanie go urzędnikowi imigracyjnemu. W zamian otrzymujemy bardzo ładną pieczątkę w paszporcie. Przed podjęciem decyzji w sprawie wyjazdu, pamiętajcie o sprawdzeniu aktualnych informacji wizowych w MSZ.

Czy jest tam bezpiecznie?
Pomimo tego, że po raz pierwszy w historii naszych wyjazdów byliśmy świadkami przestępstwa (na naszych oczach skradziono portfel z samochodu plażowiczów - o dziwo, nie turystów, ale miejscowych), nie możemy powiedzieć, byśmy czuli się tam w jakikolwiek sposób zagrożeni. Owszem, jak na całym świecie, również i tam są złodzieje, ale skala kradzieży nie odbiega od przeciętnej karaibskiej. Sugeruje się jednak nie spacerować po zmierzchu po Otrobandzie (jak sama nazwa wskazuje...).

Kiedy jest tam najlepsza pora na wizytę? 
Pod względem temperatury, nie ma w zasadzie znaczenia, kiedy się udajemy na
Curaçao. Ciepło lub gorąco jest przez okrągły rok. My byliśmy tam na początku lutego i z zasłyszanych opinii wynika, że jest to najlepszy czas. Przypada wtedy koniec pory deszczowej (trwa od listopada), co oznacza, że deszczy jest już coraz mniej, roślinność jest bujnie zielona, a temperatura - choć wysoka - nie daje się jeszcze tak we znaki. Również wiatr jest silny w sam raz, choć zaczyna już nabierać mocy, by w kolejnych miesiącach wiać jeszcze silniej. Ponieważ wyspa leży poza zasięgiem huraganów, pojawić się tu mogą latem co najwyżej jakieś dalekie ich echa.

Jak można się tam dostać?
Przelot z Europy wymaga dostania się do Amsterdamu, gdyż tylko tamtejsze lotnisko Schiphol ma bezpośrednie połączenia lotnicze z wyspą. Dolecieć tam można samolotami linii KLM, Martinair oraz ArkeFly. Jest też możliwość skorzystania z linii amerykańskich, ale trzeba wtedy polecieć przez lotnisko w USA, a to wymaga uzyskania wizy. Podróż z Polski jest długotrwała i męcząca. Niestety, kupienie biletu na całą trasę z dolotem z Polski jest możliwe tylko z wylotem z Warszawy. Tak więc, mieszkańcy innych miast, tacy jak my, mają do wyboru:
1) tułanie się na Okęcie, albo 
2) wykupienie biletu z dolotem do Amsterdamu z lotniska niemieckiego, albo wreszcie 
3) wykupienie samego lotu z Amsterdamu i organizowanie sobie dojazdu do tego miasta na własną rękę. 
W naszym wypadku zdecydowaliśmy się na opcję nr 2. Nasz przelot odbywał się na trasie Berlin Tegel - Amsterdam - 
Curaçao i z powrotem. Za wszystkie bilety zapłaciliśmy łącznie 7.300,00 zł., co uważam za cenę bardzo atrakcyjną. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie potworne wręcz warunki drogowe, jakie dopadły nas pomiędzy Szczecinem i Berlinem. Zamiast pokonać tą trasę w nieco ponad godzinę, na miejsce dotarliśmy dopiero po 4 godzinach! Takie jednak są niestety uroki podróżowania samochodem zimą. W dużo lepszej sytuacji są pod tym względem Krakowiacy, którzy mogą dolecieć wprost do Amsterdamu liniami Sky Europe. Niezależnie jednak od tego, jaką opcję wybierzemy, przed wylotem z Amsterdamu zawsze będziemy musieli gdzieś przenocować (nie dotyczy to osób lecących bezpośrednio z Warszawy - ci szczęściarze mają loty dopasowane bez potrzeby nocowania gdziekolwiek). My nocowaliśmy w Berlinie w hotelu Sorat. Na pierwszy rzut oka cena 120 Euro, jaką płaciliśmy za całą naszą trójkę za noc wydaje się wysoka, ale porównując ofertę tego hotelu z innymi w okolicy, jest ona najlepsza. W jej ramach otrzymaliśmy bowiem: nocleg w hotelu (4*), śniadanie, garaż podziemny dla samochodu na całą naszą nieobecność oraz transfery lotniskowe. W innych hotelach trzeba  płacić dodatkowo co najmniej za jedno z tych świadczeń.

Czym się tam płaci?
Walutą Antyli Niderlandzkich jest gulden (guilder, skrót "Nafl."), który dzieli się na centy. Jest to waluta związana na stałe z dolarem amerykańskim. Skutki tego są dwa: stały kurs w stosunku do USD (1 USD = 1,78 Nafl.) oraz możliwość płacenia wszędzie zarówno guldenami, jak i dolarami. W tym drugim jednak przypadku, resztę dostajemy w guldenach, co może być oczywiście polem do nadużyć ze strony sprzedawcy. Zdarza się, że niektóre opłaty pobierane są wyłącznie w dolarach. Jest tak, np. na lotnisku, gdzie za korzystanie z wózka bagażowego trzeba zapłacić 3 USD (w banknotach albo kartą kredytową). I nie jest to wcale kaucja, jak przyjęło się na innych lotniskach, ale bezzwrotna opłata!

Jakie wybrać zakwaterowanie?
Oczywiście, odpowiedź na to pytanie zależy od zasobności portfela. Generalnie, można powiedzieć, że 
Curaçao jest podzielone na dwie strefy różniące się między sobą rodzajem miejsc noclegowych. Wschodnia część wyspy obfituje w hotele oferujące zakwaterowanie typu "all inclusive". Spędzają tam czas głównie Amerykanie, którzy wybierają Hilton, Breezes, czy inne podobne hotele nie tylko ze względu na to, że otrzymują tam w cenie noclegu wszystko, czego dusza zapragnie, ale również z uwagi na bliskość Willemstad i jego atrakcji rozrywkowo-hazardowych. Dla wielu brzmi to może kusząco, ale wystarczy rzut oka na cennik w takich hotelach, by ostudzić zapał przeciętnego śmiertelnika (w każdym razie polskiego). 
W zachodniej części dominują obiekty składające się z mniejszych lub większych, samowystarczalnych apartamentów do wynajęcia. Kosztuje to nieporównywalnie mniej, niż korzystanie z hoteli "all inclusive", jednak coś za coś - w cenę noclegu wliczone jest tylko korzystanie z apartamentu i urządzeń dostępnych w danym obiekcie (basen, leżaki, parking, itp.) i nic więcej. Charakterystycznym dla tej wyspy jest, że do kosztu wynajmu apartamentu trzeba bardzo często dodać koszt energii elektrycznej zużytej przez klimatyzację, a czasem nawet koszt zużytej wody. Tłumaczone to jest dbaniem o środowisko naturalne, ale odnieśliśmy raczej wrażenie, że to wpływ holenderskiej (czytaj "merkantylnej") mentalności. Warto przy tym dodać, że niezależnie od standardu miejsca zakwaterowania, bardzo częstym (choć nie powszechnym) zjawiskiem jest brak kranu z ciepłą wodą. Po prostu, rury wodociągowe są w większości prowadzone po powierzchni ziemi, co powoduje, że płynąca nimi woda jest nagrzewana przez słońce, uzyskując optymalną - jak na tamte warunki - temperaturę. Całość tej wody pochodzi z procesu odsalania wody morskiej, dokonywanego w ogromnej fabryce znajdującej się na obrzeżach Willemstad. Jej jakość jest tak wysoka, że można ją pić bez przegotowania.
W naszym wypadku wybór padł na należące do holenderskiego małżeństwa apartamenty Bahia. BahiaIch lokalizacja jest pod względem widokowym bezkonkurencyjna, choć ma też swoje wady. Lagun jest miejscowością oddalono od wszelkich rozrywek, więc jeśli ktoś oczekuje od pobytu na 
Curaçao czegoś więcej, niż wylegiwania się na plaży, nieodzownym staje się wynajęcie samochodu. Do wyboru apartamentów Bahia przyczyniło się nie tylko ich malownicze położenie, ale również przystępna cena. Za 17 noclegów zapłaciliśmy ok. 2.600 zł. Same apartamenty są wyposażone skromnie, ale na przyzwoitym poziomie, choć w naszej łazience brakowało zasłonki na oknie wychodzącym na sąsiedni apartament. Nie mogliśmy się jej doprosić, więc wykorzystując naszą pomysłowość przyczepiliśmy do okna klamerkami szmatę do podłogi. Estetyczne to raczej nie było, ale efekt osiągnęliśmy. 

Gdzie robić zakupy i ile to kosztuje?
Na Curaçao nie ma co liczyć na niskie ceny w sklepach. Niemal wszystko jest importowane. W centrach handlowych wokół Willemstad, takich jak U-pay-less, czy Centro można dostać produkty z każdego zakątka świata, ale ceny wielu z nich szokują. Poza stolicą znaleźć można dwa rodzaje punktów handlowych: małe kioski z podstawowymi produktami (tzw. "toko") oraz większe sklepy szumnie zwane "supermarketami". Nasze zakupy robiliśmy w tych ostatnich. Wybór jest tam z pewnością mniejszy, niż w stołecznych hipermarketach, jednak to, co najważniejsze można zawsze znaleźć, a na dodatek, ceny są często niższe, niż w Willemstad. W pobliżu Lagun najlepiej zaopatrzony jest supermarket ulokowany na obrzeżach Barber. Prowadzący go Chińczycy nie znają co prawda angielskiego ni w ząb, ale towar mają zawsze świeży i w dobrej cenie. W samym Lagun jest tylko malutkie toko prowadzone przez wiekową panią. Ta na szczęście zna angielski bardzo dobrze, więc kupując u niej chleb, czy sok można pogawędzić o jej wnuku, który jest mistrzem w baseball'u, czy o polskim księdzu odprawiającym msze w Lagun.
Jest kilka rzeczy, które koniecznie musicie kupić. Po pierwsze, chińskie spiralne kadzidełka przeciwko komarom - rzecz nieodzowna i skuteczna. Po drugie, rewelacyjne kolumbijskie ciasteczka "Festival" (markizy o różnych smakach). Wreszcie lolo - owoce przypominające z wyglądu mandarynki, które mają najbardziej dziwaczny smak z dotychczas przez nas spożywanych. W trakcie jedzenia są one bowiem na przemian słodkie niczym malina, kwaśne jak cytryna i gorzkie jak grejpfrut. Jednym słowem, lolo to może nie delicje, ale dają porządne o(t)rzeźwienie. 
Przewodniki i miejscowa prasa turystyczna (np. "
Curaçao Nights") zachęcają do bezcłowych zakupów w Willemstad. Nie dajcie się nabrać. Ceny perfum, elektroniki, czy markowej odzieży są wyższe, niż Polsce, tak więc szkoda na to czasu.

A gdzie się stołować?
Jeśli możecie pozwolić sobie na wydatek od 40 USD w górę za dwudaniowy obiad dla dwóch osób, to
Curaçao ma dla Was do wyboru co najmniej kilka restauracji na każdy dzień pobytu (niestety, większość z nich w Willemstad i okolicach). Nas skusiło raz. Udaliśmy się do "Jaanchie's" - znajdującej się w Westpunt restauracji, na której cześć na forach dyskusyjnych o Curaçao głoszone są peany. Owszem, wystrój i klimat tego miejsca są wspaniałe. Równie miłe wrażenie sprawia prowadzący restaurację pan, który jest chodząco-mówiącym menu, prezentującym w barwny i sympatyczny sposób ofertę tamtejszej kuchni (szkoda, że nie podaje cen potraw). O jedzeniu też w zasadzie złego słowa powiedzieć nie można. Nie jest to jednak nic aż tak wspaniałego, by jadać tam co wieczór i zostawiać za każdym razem 50 USD.
Charissa Cóż zatem pozostaje? Otóż, równie szeroka jest oferta snak'ów, czyli przydrożnych lub przyplażowych barów, w których jedzenie jest co prawda podawane w styropianowych pudełkach jednorazowych, a nie na talerzach, jednak smak i obfitość sprzedawanych tam posiłków nie pozostawiają nic do życzenia. Przykładem niech będzie Charissa i jej bar na plaży w Lagun. Bóg zesłał nam chyba Holendra, który tuż po naszym przyjeździe, a chwilę przed swoim powrotem do domu polecił nam ten lokal. Biorąc pod uwagę, że mieści się on w dość obskurnym, okratowanym kiosku na skraju plaży, gdyby nie ów Holender, w życiu nie zdecydowalibyśmy się na zamówienie czegokolwiek w tym barze. Tymczasem, jedzenie jest tam wyśmienite! Piersi lub pałki z kurczaka, mięso kozy, barakuda oraz inne ryby i wiele, wiele innych smakołyków. Wszystko to świetnie doprawione i przyrządzone, a na dodatek bardzo tanie. Przeciętnie, za dwie wielkie porcje jedzenia, które wystarczyły dla całej naszej trójki płaciliśmy ok. 14 - 15 USD . 

Czym poruszać się po wyspie?
Tradycyjnie, do wyboru są cztery możliwości: z miejscowym biurem podróży, taksówką, autobusem lub wynajętym samochodem. Dwie pierwsze odradzamy. Zwiedzanie wyspy busem, który ma ściśle wyznaczoną i oklepaną trasę, to żadna frajda, a taksówki są bardzo drogie. W miarę dobrym, bo tanim rozwiązaniem są autobusy, ale częstotliwość ich kursowania nie jest zbyt wysoka. Zdecydowanie najlepszym wyborem jest wynajęcie samochodu. Nie dość, że otrzymujecie całkowitą swobodę co do czasu i kierunku jazdy, to nie jest to takie drogie, jak na wielu innych wyspach tego regionu. My dostaliśmy Mitsubishi Lancera, za którego korzystanie przez 12 dni zapłaciliśmy dziennie nieco ponad 100,00 zł. Dodatkowym plusem jest dość niska cena benzyny - 1 USD za litr. Sama jazda po wyspie nie sprawia najmniejszych problemów. Kierownica jest po "dobrej" stronie, ludzie jeżdzą spokojnie (nawet kierowcy ciężarówek!), a drogi są w dobrym stanie (no, może nie wszędzie). I tylko oznakowanie mogłoby być lepsze, ale
Curaçao jest na tyle małą wyspą, że trafienie gdziekolwiek, nawet przy małej ilości drogowskazów, nie jest trudne.

Gdzie mogę uzyskać więcej informacji?

Zajrzyjcie przede wszystkim tu:

www.curacao.com

www.tourism-curacao.com

www.curacao-travelguide.com

Wnioski końcowe.

Gdy przygotowywaliśmy się do wyjazdu na Curaçao, przeczytaliśmy na różnych forach dyskusyjnych dziesiątki opinii na temat tej wyspy. Były one bardzo sprzeczne. Rozczarowani pisali o kiepskich plażach i nudzie, a zachwyceni pisali o... wspaniałych plażach i dniach wypełnionych atrakcjami od rana do wieczora. Jak to możliwe, że jedno miejsce może wywołać tak skrajne wrażenia? Z pewnością, zależy to od tego, kto ocenia, czego się spodziewał i z czym porównuje. Curaçao nie spełnia na pewno marzeń osób chcących wakacji folderowych. Oni wyspy tej nie ścierpią. Jeśli jednak ktoś odważy się zajrzeć głębiej pod surową skorupę okrywających ją skał, pokocha to miejsca, tak jak my. Krótko rzecz ujmując, Curaçao jest niczym czernina - albo się nią zachwycasz, albo jej nie cierpisz. Po środku nie ma nic.

zachód słońca w Lagun


Zapraszamy gorąco do naszej galerii ze zdjęciami z Curaçao!


Wyjazd na Mauritius Wyspy egzotyczne Podróże egzotyczne
Copyright © 2005 TropiKey
Wyjazd na Mauritius Wyspy egzotyczne Podróże egzotyczne
Wyjazd na Mauritius Wyspy egzotyczne Podróże egzotyczne Wyjazd na Mauritius Wyspy egzotyczne Podróże egzotyczne