CURAÇAO - PIĘKNOŚĆ O INTRYGUJĄCYM IMIENIU.
Zacznijmy od podstaw. Gdy wypowiadamy nazwę tej wyspy, nie mówimy "kurakao",
jak przyjęło się w naszym kraju, ale "kurasao" (wszystko przez tego ptaszka pod drugim "c"). W
miejscowym języku Papiamentu, znaczy
to mniej więcej tyle, co "gorące podwórko". Jak na warunki
karaibskie, gdzie w nazwach wysp dominują różni święci i święte,
mocno to oryginalne. Jest jednak jeszcze jedno tłumaczenie
tego
słowa, znane głównie przebywającym na wyspie misjonarzom.
Twierdzą oni, że Curaçao można również tłumaczyć, jako
"smażony ksiądz". Czyżby jakieś reminiscencje ludożerstwa? Nawet jeśli
tak, to nazwa wyspy jest piękna - dźwięczna, wibrująca,
egzotyczna, emanująca ciepłem. Należy ona do nielicznego grona nazw,
które swym brzmieniem niemal
doskonale odzwierciedlają charakter przypisanych do nich miejsc.
Curaçao
to wyspa tak dalece inna, niż odwiedzone przez nas do tej pory lądy
rozsiane po Morzu Karaibskim, że jest dla nas prawdziwą zagadką, skąd
ona się tam wogóle wzięła. Ze względu na swoją całkowitą
odmienność, trudno jest ją obiektywnie ocenić. Dla jednych będzie
karaibskim odszczepieńcem i dziwadłem, dla innych wyjątkowym okazem
piękna. My z pewnością zaliczamy się do tych drugich. Urzekły nas
tamtejsze zaciszne zatoczki wyżłobione przez wodę w skalistych klifach
i krystalicznie czysta woda, w której od samego brzegu oglądać
można tabuny ryb i innych stworzeń morskich wszelakiej maści. Tamtejsze
wolne od masowej turystyki plaże, choć pozbawione gęstych gajów
palmowych chylących się ku morzu nad drobnoziarnistym piachem,
obezwładniają panującym na nich spokojem. Kolory morza są tak intensywne, że można się w nie wpatrywać bez końca. Dla
wszystkich, którzy kochają korzystać z tego, co oferuje natura, jest
to ziemia obiecana.
Lagun.
Nasz
pierwszy wieczór na wyspie. Stoję pod
prysznicem i przecieram oczy ze zdumienia. Przez znajdujące się niemal przy
mojej twarzy okienko patrzę w dół. Tam, u podnóża
klifu, na którym stoi goszczący nas budynek rozpościera się
pusta, dość szeroka plaża oświetlona jaskrawym światłem umieszczonej na
wysokim słupie latarni. Światło tej samej latarni wydobywa z mroku
urwiste skały otaczające zatokę oraz fale docierające do brzegu.
Spoglądam do góry, a tam już prawie całkiem ciemne niebo noszące
jeszcze ślady słońca, które zaszło jakiś czas temu. Do tego szum
morza, który jest tak przenikliwy, że przebija się nawet przez
dźwięk wody lecącej z prysznica. A rano jest jeszcze piękniej. Piękniej
nawet, niż na zdjęciach, które widzieliśmy w internecie. Okazuje
się, że morze, które ledwie widziałem poprzedniego wieczora ma
niesamowity, szmaragdowy kolor i niezmiernie przejrzystą wodę.
Plaża okazuje się kameralna i niemal pusta. Obietnica ukryta w nazwie
"Lagun" została spełniona.
Plaża
w Lagun spełnia kilka funkcji. Tu się pracuje, odpoczywa, bawi,
nurkuje, a nawet uczy. Przede wszystkim jest to "port" dla kilku łodzi miejscowych
rybaków, którzy niemal codziennie rano wypływają
stąd na okoliczne rafy koralowe, by w południe wrócić z sieciami
pełnymi ryb. Jest to dla nich zakład pracy, ale wygląda na to, że
przywykli już do wałęsających się wokół turystów. Co
więcej, zachodzi między nimi pewnego rodzaju symbioza. Rybacy akceptują
obecność przybyszy i grzecznie ostrzegają pływaków, gdy wracają
z morza. Turyści natomiast od czasu do czasu kupują od rybaków przywiezione z morza ryby, a nawet pomagają im wyciągać łodzie na brzeg.
Po drugie, plaża w Lagun jest miejscem
wypoczynku gości przybywających do miejscowości. Spełnia tą rolę
doskonale. Z uwagi na to, że w Lagun nie ma żadnego hotelu, a jedynie
apartamenty lub domy do wynajęcia, przyjeżdżają tam jedynie turyści
indywidualni. Zdecydowana większość z nich jest bardzo mobilna, dzięki
czemu na plaży tłoczno robi się tylko w ostatni dzień tygodnia. Tak
samo bowiem, jak na każdej innej plaży publicznej wyspy, również
i tu w każdą niedzielę spotykają się miejscowi i przybysze z
innych
rejonów wyspy. Korzystając ze znajdujących się tu na stałe
zadaszeń i stolików, rozkładają się z ogromnymi ilościami
jedzenia i picia, uruchamiają grille oraz sprzęt grający i czerpiąc
pełną garścią z
uroków tego wspaniałego miejsca, spędzają cały dzień na
konsumpcji i zabawie. W poniedziałek natomiast przychodzi kilku
panów,
którzy skrzętnie sprzątają poniedzielne pozostałości i życie
wraca do normy. A jest ona taka, że niemal każdego ranka odbywają się
tutaj lekcje w-f. Bus
szkolny przywozi dzieci i nauczyciela pływania, który
pomiędzy zboczami klifu rozciąga długi sznur. W granicach wyznaczonych
przez ten sznur grupki uczniów wyposażonych w pływaczki szkoli
swe umiejętności pływackie. Trochę to jednak dziwne, że w miejscu
otoczonym z każdej strony przez wodę, dzieci uczą się pływać dopiero w
wieku 8-9 lat. Nasza Julia na Curaçao
nie miała jeszcze nawet skończonych 7 lat, a już pływała bez żadnych
zabezpieczeń i sama nurkowała z maską. A snorkling to czynność,
dla której plaża i zatoka w Lagun
są stworzone. Widoczność jest tu doskonała, więc warunki do podglądania
życia pod wodą są wymarzone. W samej zatoce najwięcej dzieje się u
podnóża ścian klifów. Kręcą się tam ryby i inne
stworzenia wodne wszelakiej maści. Zresztą, nie tylko wodne. To tam
właśnie zaprezentował nam swe umiejętności pewien pies, który w
czasie gdy jego pan pływał w wodzie z maską i fajką, siedział sobie
dostojnie na jego plecach, dumnie spoglądając na zachwyconych tym
widokiem plażowiczów. Od czasu do czasu przylatuje tam
równie pewien wyluzowany pelikan, który nie zwracając uwagi na
ludzi człapie sobie brzegiem zatoki.
Tym, co w Lagun, jak i w innych zatokach Curaçao najważniejsze, jest nurkowanie. Na całej wyspie panują doskonałe warunki do tzw. shore diving,
a więc nurkowania wprost z brzegu, bez konieczności wypływania łodzią
w morze. Wynika to z łatwości, z jaką dotrzeć można do rafy
koralowej i innych interesujących celów. Stąd też,
tak typowym na każdej niemal plaży widokiem są grupy
nurków, którzy po przytarganiu z samochodów
butli, jacketów, płetw, masek, balastu i innych niezbędnych im
akcesoriów, szykują się do zejścia pod wodę i po chwili znikają,
by powrócić po kilkudziesięciu minutach. W ten sposób, każda
taka grupa jest w stanie w ciągu kilkunastodniowego pobytu na Curaçao odwiedzić zdecydowaną większość tamtejszych "nurkowisk". Więcej na temat shore diving na Curaçao znajdziecie tutaj.
Nie trzeba mieć jednak certyfikatu PADI lub innej organizacji nurkowej,
by móc podziwiać życie podwodne wokół wyspy. Wystarczy
maska, fajka i płetwy, a świat ten staje przed nami otworem.
Oczywiście, tylko w pewnych granicach. Dzięki bogactwu i
różnorodności stworzeń przebywających w wodach zatoki Lagun,
snorkling w tym miejscu przynosi wiele wspaniałych wrażeń. Zdjęcia wielu ryb, które można zobaczyć
pojedynczo lub w dużych grupach w Lagun możecie zobaczyć tutaj lub tutaj.
Jeśli szukacie mocniejszych wrażeń, opuśćcie zatokę i skierujcie się w
lewo. Byc może spotkacie tą samą, ogromną barakudę, która
obserwowała nas bacznie z bliskiej odległości, okazując bogactwo swego
ostrego uzębienia. Nawet jeśli nie, to poszukajcie w ścianie klifu
wejścia do podwodnej groty. Ponieważ jej sklepienie znajduje się
ponad powierzchnią wody, po
wpłynięciu do środka można popłynąć w górę i tam nabrać
powietrza.
Jest to jednak spora próba nerwów, bo panuje tam
kompletna
ciemność i nigdy nie wiadomo, czy wraz z powietrzem nie wciągnie
się w płuca jakiś niespodzianek.
Watamula, Shete Boka i Mt. Christoffel.
Stoimy na rozdrożu. Jesteśmy w Westpunt,
przy Playa Kalki. Zastanawiamy się, czy powrócić do
głównej drogi prowadzącej ku wschodniemu wybrzeżu wyspy i dalej
do Barber, czy też zdecydować się na jazdę nie obiecującą nic dobrego
drogą gruntową prowadzącą gdzieś między zaroślami kaktusów ku
północno-zachodniemu krańcowi wyspy. Widzimy, jak jakimś maleńkim
autkiem w
drogę tą
wjeżdża para holenderskich emerytów. Skoro mogli oni, to
dlaczego nie my? Droga jest
niemiłosiernie wyboista, do tego popaduje od czasu do czasu, na skutek
czego nasz samochód zaczyna wyglądać, jak po Camel Trophy. Od
drogi odbijają co chwilę jakieś odnogi, ale trzymamy się
głównego nurtu. Wreszcie docieramy do tablicy z napisem
"Watamula Naural Park". Co to takiego? Nigdzie o tym nie czytaliśmy.
Okazuje się, że jest to smagany silnym wiatrem kilkukilometrowy odcinek
wybrzeża o księżycowym wyglądzie. Jak okiem sięgnąć, zjedzony przez
erozję brzeg atakują z wściekłością spienione fale. Jedyną rosnącą tu
dużą rośliną jest powyginane niemiłosiernie przez wiatr drzewo,
które wygląda, jakby chciało gdzieś uciec. Idąc prosto ku
brzegowi docieramy do wielkiej dziury w skale, po której
chodzimy. Wygląda to jak studnia, której dno wypełniają
wzburzone fale wdzierające się tajną drogą do środka. Gdy zbliżyć ucho
do podłoża, słychać, że gdzieś pod nami szumią falę, które
wpływając do znajdujących się poniżej grot wypychają w górę
powietrze. To z kolei objawia się naszym oczom w postaci setek
bąbelków gazu powstających w małych oczkach wody zgromadzonej na
powierzchni skał. Jeszcze rzut oka na znajdujące się na
wzgórzach w głębi lądu 3 radary wyglądające, jak pieczarki i
ruszamy szybkim krokiem do samochodu, bo za chwilę znów będzie
padać.
Tablica
informująca o zjeździe do Parke Nashonal Shete Boka jest niepozorna i
łatwo ją przeoczyć. Nie dajemy się jednak zwieść tej niepozorności.
Wjazd do parku nie wróży nic ciekawego - ot, szlaban,
kiosk, pan pobierający opłatę (2,50 Nafl. za osobę powyżej 12
lat) i gipsowy legwan o rozmiarach smoka wawelskiego. Jednak kierując
się ku brzegowi wytyczonymi ścieżkami docieramy samochodem do naprawdę wspaniałych miejsc. Są to cztery, bardzo wąskie
zatoczki, w które morze wdziera się z ogromnym impetem,
objawiając gościom parku swą moc. W każdej z tych zatoczek potęga morza
zostawia inne ślady. W Boka Wandomi dwie platformy obserwacyjne
pozwalają podziwiać ogromne masy wody, które przedostają się do
zatoki przez wąski przesmyk oraz pod mostem, który woda
wypłukała w skale. W Boka Tabla erozja brzegu stworzyła jaskinię, do
której, przy sprzyjających warunkach można wejść i podejrzeć
atakujące jaskinię fale. W Boka Pistol - najciekawszej ze wszystkich
zatoczek - morze wyżłobiło w nadbrzeżnej skale wąską szczelinę,
która gromadzi w sobie energię fal i wystrzeliwuje wodę na
wysokość kilku, a nawet kilkunastu metrów, prezentując widzom
spektakularne erupcje przybierające różnorakie kształty. Jest
jeszcze Boka Kalki, ale tą zatoczkę pomijamy z powodu gęstego
deszczu, jaki nieoczekiwanie nadszedł od strony pobliskiej góry
Mt. Chrostoffel. Parke Nashonal Shete Boka jest ponadto miejscem wylęgu
żółwi morskich, ale niestety, nam nie udaje się ich
zaobserwować.
W przeciwieństwie do Shete
Boka, tablica wskazująca dojazd do Christoffel Park jest duża i łatwo
zauważalna. Nic dziwnego. Christoffel Park jest jedną z głównych
atrakcji wyspy, a poza tym rozmiar tablicy odpowiada wielkości parku.
Żeby odwiedzić wszystkie jego zakamarki, trzeba poświęcić co najmniej jeden cały dzień,
zakładając, że poruszamy się po parku samochodem. Dla zmotoryzowanych
wytyczono 4 różne trasy. Turyści piesi mają do wyboru aż 8
szlaków. Opłata za wstęp jest również proporcjonalna do
rozmiaru parku i wynosi 17,50 Nafl. za dorosłego i 7,50 Nafl. za
dziecko. Wycieczkę najlepiej rozpocząć wczesnym rankiem, tak by uniknąć
wysokich temperatur utrudniających szczególnie wejście na
górę. Niestety, my sami odkładaliśmy wizytę w parku tak długo,
ze w końcu wcale się tam nie wybraliśmy. Na pewno będzie jednak jeszcze
ku temu okazja.
Więcej informacji o Shete Boka i Christoffel Park możecie znaleźć tutaj.
Vamos a la playa.
Curaçao jest
zawsze pomijane w rankingach dotyczących urody plaż. Rzeczywiście,
surowy wygląd wybrzeża nie przysparza wyspie sławy. Tamtejsze plaże
nijak się mają do tych pocztówkowych, z obowiązkową pochyloną
palmą muskającą liśćmi powierzchnię wody. Owszem, palmy występują, ale
w ilościach nader mizernych. Czy to jednak powód, by twierdzić, że plaże Curaçao
są brzydkie? Absolutnie nie! Fakt, na pierwszy rzut oka mogą wydać
się niegościnne, ale wystarczy spędzić na nich nieco czasu i
odwiedzić co najmniej kilka z nich, by zmienić zdanie na ich
temat. Oto krótkie opisy tych, które odwiedziliśmy
(w kolejności od najgorszej do najlepszej):
Playa Piskado - obserwowaliśmy ją tylko
z góry, z placu przed kościołem w Westpunt, więc nie możemy ocenić jej
w pełni. Cóż, jej ciemny, gruboziarnisty piach nie zachęca do
wylegiwania się, ale liczne łodzie cumujące w pobliżu stanowią bardzo
ładny element zdjęć zachodzącego słońca. Jednym słowem, bardziej dla
romantyków, niż miłośników słonecznego prażenia;
Playa Kalki - wąski skrawek piasku znajdujący się w Westpunt, u którego boku rozłożył się ekskluzywny hotel Kura Hulanda Lodge. Biorąc pod uwagę jakość Playa Kalki, w życiu nie dalibyśmy za noc tyle pieniędzy, ile żądają w tym hotelu. W zasadzie jest tam miejsce
tylko na kilkanaście leżaków, bo większość plaży zajmuje bar i
budynek bazy nurkowej. Z drugiej strony, warunki do kąpieli, snorklingu
i nurkowania są równie dobre, jak w innych miejscach na wyspie;
Boca
Santa Martha - dojazd do niej prowadzi krętą drogą przez nadmorskie
wzgórza. W najwyżej położonym punkcie tej drogi jest punkt
widokowy, z którego rozciąga się wspaniała panorama całego
północno-zachodniego wybrzeża. Widać stamtąd m. in. Mt.
Christoffel, przyklejony do przeciwległego wzgórza
Landhuis San Nicolas, a poniżej duże, przypominające szwedzkie pojezierza rozlewisko utworzone przez wcinającą się głęboko w ląd
zatokę. Niestety, po tak uroczych widokach, plaża, do której
dociera się po chwili rozczarowuje. Wybudowany przy niej Sunset Waters Beach Resort
wygląda dzięki swej "kolonialnej" architekturze dość ponętnie, ale sama
plaża jest bardzo przeciętna. Warto na nią rzucić okiem, ale szkoda
czasu na dłuższe tam przebywanie;
Playa
Jeremi - znajdująca się w pobliżu Lagun malutka zatoczka z
gruboziarnistym piachem. Ze względu na swoje odosobnienie
jest rzadko odwiedzana. Nie ma też takiego uroku, jak choćby Klein
Knip. Jednak ma to zapewne swoje zalety - tam gdzie mało
turystów, tam dużo ryb. Radzimy jednak wybrać się w to miejsce większą
grupą, by po wyjściu z wody nie trzeba było wracać w samych strojach
kąpielowych;
Playa PortoMari - jedna z kilku plaż na wyspie posiadających własną stronę internetową. Pretenduje do miana najlepszej plaży Curaçao,
a w każdym razie do tytułu plaży najbardziej ekologicznej. Jest ona
częścią rozległego terenu należącego do firmy Plantages PortoMari.
Oprócz plaży są tam również ścieżki spacerowe, punkty
obserwacyjne i rozbudowane zaplecze gastronomiczno-usługowe. Miejsce to
jest bardzo fotogeniczne, ale szlaki snorklingowe i rafa koralowa, o
których szumnie informują właściciele terenu, to pic na wodę. Na
głębokościach przyjaznych snorklującym nie ma prawie nic. Dopiero na
głębokości kilkunastu metrów widać, że toczy się bujne życie,
ale zanim człowiek tam dopłynie, już musi wracać, bo tchu mu braknie.
Jeśli jednak nurkujecie z butlą, może być całkiem interesująco. Wejście
na cały dzień kosztuje 3,50 Nafl., a leżak 5 Nafl. (w weekendy drożej).
Nie jest to wygórowana cena - w zamian dostajemy spokojne,
ładnie utrzymane miejsce, gdzie możemy spędzić miło jeden dzień (ale na
pewno nie więcej).
Daaibooibai
- plaża sąsiadująca z PortoMari, a jednak całkiem inna. Posadzono na
niej kilkanaście palm, pod którymi miło się rozłożyć i
posłuchać szelestu ich liści. O ile w większości innych miejsc
nadmorskie skały są trudno
osiągalne z uwagi na gęste zarośla kaktusów i innych
kolczastych roślin, o tyle tutaj, kierując się na lewą stronę,
znaleźć
można prowadzącą szczytem klifu ścieżkę. Wiedzie ona wzdłuż
urwiska,
więc trzeba uważać, by nie spaść ładnych kilka metrów w
dół. Nagrodą za wysiłek są jednak piękne widoki morza oraz
znajdujących się na tyłach zatoki wzgórz. Tutaj za wstęp nic się
nie płaci;
Klein
Knip - pod względem fotogeniczności z pewnością ustępuje swojej
siostrze, o której za moment. Jest jednak bardzo przytulna i
kameralna. Drzewa i skały chronią ją przed silnym wiatrem, a woda w
zatoczce jest bardzo przejrzysta. Pływając szczególnie po prawej
stronie i podglądając żyjące tam ryby, można zapomnieć o całym świecie.
Sława większej sąsiadki odciąga od Grot Knip turystów, ale to
tylko powód do zadowolenia - nawet w weekendy jest tu mało
liczne grono plażowiczów;
Grote Knip (vel Playa Kenepa) - obrazki z tej plaży są na większości widokówek z Curaçao. Nic dziwnego - łagodny łuk jej brzegu, olśniewająco błękitna woda,
biały piach i zieleń okolicznych wzgórz tworzą niezapomniany
krajobraz. Jest to świetne miejsce do spędzenia całego dnia na
wylegiwaniu się w słońcu i pławieniu w karaibskich wodach, jednak życie
podwodne rozczarowuje. To jednak normalne, że zatoki o piaszczystym
dnie, choć piękne nad powierzchnią wody, nie dadzą nurkującym takich
wrażeń, jak zatoki skaliste, znacznie chętniej odwiedzane przez ryby;
Boca Santa Cruz - jeden z nieodkrytych skarbów Curaçao.
Sama plaża nie jest może miejscem powalającym przybyszy swą urodą, choć
jest jedną z tych nielicznych na wyspie, które oferują
odpoczynek w cieniu palm kokosowych. Również snorkling i
wogóle pływanie w jej wodach nie są wielką atrakcją, a to z
powodu wiejącego tu ciągle silnego wiatru. Jest jednak coś, co czyni to
miejsce wyjątkowym. Wystarczy wypożyczyć kajak w położonym
na skraju plaży lokalu "Captain's Jack" (cena umowna, w naszym wypadku
20 USD za 3 godziny) i wypłynąć nim z zatoki, by
znaleźć rzeczy naprawdę wspaniałe! Już samo przemieszczanie się
kajakiem po lazurowych wodach jest nie lada frajdą. Ale prawdziwe cuda
kryje klifowe wybrzeże. Niezależnie od tego, czy udacie się w lewo, czy
też w prawo od zatoki, podziwiać będziecie niezwykłe kształty ścian
klifu, wyglądające niczym koronki wydziergane z koralowców.
Płynąc w lewo dotrzecie do opustoszałej, choć dostępnej również
nadbrzeżną ścieżką, ciemnopiaszczystej plaży. U jej brzegów,
wśród powalonych głazów można popływać nieco z maską i
fajką i poobserwować krążące tam ryby. Dla bardziej wprawionych
pływaków godna polecenia jest ok. 150-metrowa trasa prowadząca
wgłąb morza, na wprost od plaży. Tam znajdziecie zatopiony na
głębokości od 8 - 12 metrów wrak całkiem sporego, ułożonego na
prawej burcie statku. Pomimo, że nie obrósł go jeszcze
koralowiec, jest to naprawdę ciekawy cel do obserwacji. Po powrocie na
plażę, następnym etapem wycieczki niech jest "Błękitna jaskinia".
Płynąc dalej wzdłuż brzegu na lewo od zatoki, po kilkuset metrach
docieramy do miejsca z tabliczką informującą, że oto jesteśmy przy
"Blue cave". Jest to grota, do której dostać można się tylko
wpław, gdyż jej sklepienie jest zbyt nisko, by wpłynąć tam kajakiem. Po
dostaniu się do jej wnętrza naszym oczom ukazuje się niezwykły widok.
Śnieżnobiały piach, którym wyścielone jest dno jaskini stanowi idealne tło dla wody i promieni słonecznych,
które współgrając ze sobą prezentują osobom znajdującym
się w środku kolor prawdziwie błękitny. Nie jakiś tam sztuczny lazur,
który wywołują odpowiednio zabarwione płytki w basenie, ale
naturalny, bez żadnych konserwantów. Ten obraz hipnotyzuje...
Jeśli nie będziecie jeszcze zmęczeni wiosłowaniem, w drodze powrotnej
przetnijcie wejście do zatoki i popłyńcie na prawo od niej. Tam
znajdziecie kilka różnej wielkości grot, do których można
wpłynąć kajakiem. Tym, co najbardziej przykuwa w nich uwagę, są
sklepienia składające się z tysięcy skamieniałych gałązek koralowca. W
niektórych z grot woda wydrążyła filary, mosty, tarasy i inne
konstrukcje. Na koniec zatrzymajcie się na "Lover's beach" - dostępnej
jedynie z morza maleńkiej plażyczce, na której wystarczy miejsca
co najwyżej dla 3 osób stojących, ewentualnie 2
leżących. Nam udało się nawet wciągnąć kajak! Potem daliśmy nura i
w płytkiej wodzie w pobliżu tej plaży poczuliśmy się niczym w akwarium.
Godne polecenia są zwłaszcza wystające nad wodę skałki na lewo od
plaży, gdzie roi się od niewielkich, acz bardzo kolorowych ryb.
Playa
Lagun - to miejsce opisaliśmy już w miarę szczegółowo wcześniej.
Tu jedynie nasza uwaga podsumowująca - plaża w Lagun jest najlepszą
wśród tych, które odwiedziliśmy na Curaçao.
Mieliśmy nosa, że zdecydowaliśmy się na apartament położony
bezpośrednio przy niej. Pod pewnymi względami ustępuje ona pewnie innym
plażom, ale ma wszystko, czego potrzeba: znajdziecie tu spokój i
ciszę (od poniedziałku do piątku), kontakt z mieszkańcami wyspy i
rozrywki (w soboty i niedziele), świetne warunki do snorklingu i
nurkowania, doskonałe jedzenie w przystępnej cenie, przepiękne
zachody słońca, a do tego wstęp za darmo.
O tych i innych plażach wyspy możecie poczytać jeszcze tutaj lub tutaj.
Serce Curaçao.
Skoro
sama wyspa jest nietypowa dla Karaibów, nie może być inaczej w
przypadku jej stolicy. Świadczy od tym już sam fakt, że
starówka Willemstad została wpisana na listę dziedzictwa
kulturowego UNESCO. Pomijając Wielkie Antyle, gdzie miejsc takich
znajduje się całkiem sporo (głównie na Kubie), jest to zjawisko
wyjątkowe, by karaibski
obiekt architektoniczny został wpisany na tą listę. Nic jednak
dziwnego. Pochodzące często jeszcze z XVII w. budynki starych
dzielnic Punda i Otrobanda przykuwają oko nie tylko swymi
kolorami, ale głównie kształtami, przywodzącymi na myśl
Amsterdam, czy miasta hanzeatyckie, w tym Gdańsk. W przeciwieństwie do
kubańskiej Hawany, czy dominikańskiego Santo Domingo, nie
spotykamy tu zabytków architektury hiszpańskiej, ale dużo nam
bliższej (nie tylko geograficznie) - holenderskiej. Pomimo, że
Królestwo Niderlandów nie panowało na wyspie
nieprzerwanie, to właśnie jego wpływy są tu odczuwalne
najbardziej.
Oprócz charakterystycznego
widoku kolorowych
kamienic Pundy, znakiem rozpoznawczym Willemstad są dwa mosty:
Królowej Emmy i Królowej Juliany. Pierwszy z nich, to
wybudowany w 1888 r. ruchomy most pontonowy. Pierwotnie, w celu
umożliwienia statkom wejścia lub wyjścia z portu otwierany był on
ręcznie, przy pomocy lin. Obecnie czynią to dwa potężne silniki,
które napędzają śruby znajdujące się pod budynkiem sterowni
mostu. Dzięki nim, proces otwierania i zamykania mostu trwa na
tyle krótko, że nie utrudnia przemieszczania się pomiędzy Pundą
i
Otrobandą. Drugi z mostów to kolos, który gigantycznym
łukiem spina obie strony Willemstad. Jest tak wysoki, że przejeżdżające
nim pojazdy, nawet duże ciężarówki, wyglądają z dołu, jak
zabaweczki.
Dla zdecydowanej większości stałych mieszkańców Curaçao Willemstad to miejsce pracy. Przybywają tu każdego ranka, by rozpocząć pracę w ogromnej rafinerii ropy naftowej, sklepach,
restauracjach, hotelach i odsalarni wody morskiej. Oprócz
nich, w mieście pracuje bardzo wielu Holendrów, którzy
zatrudnieni są w bankach, kancelariach prawniczych i innych
instytucjach obsługujących zarejestrowane na Curaçao spółki typu offshore.
Co
najmniej 2 razy w tygodniu, do portu w Willemstad wpływa jakiś ogromny
wycieczkowiec. Są "dni podkolanówek". Miasto
zalewa wówczas rzesza amerykańskich turystów,
których typowym strojem - od pasa w dół -
są bermudy, podkolanówki i białe obuwie sportowe. Krążą oni
wąskimi uliczkami Pundy i Otrobandy, poszukując okruchów
europejskości, emocji w kasynach oraz okazyjnych zakupów.
Możliwość dokonania tych ostatnich to niestety jedynie pusty slogan.
No, może z jednym wyjątkiem - w większości sklepików dostać
można za niewielką cenę płyty z różnorodną muzyką,
głównie latynoską (niestety, do żadnej z tych płyt nie pasuje określenie "oryginalna").
Jeśli interesuje Was historia Willemstad, wiele cennych informacji znajdziecie tutaj.
Z wizytą na zaścianku.
Wbrew
pozorom, to nie starówka w Willemstad jest najbardziej widocznym
śladem po niderlandzkim panowaniu na wyspie. Przemierzając Curaçao, co rusz pojawia się przy drodze, albo gdzieś w oddali jakiś landhuis
(czyt. "landhałs"), czyli dworek holenderskich kolonizatorów. Na
wyspie obiektów tych są dziesiątki. Jedne w stanie agonalnym,
zasiedlone jedynie przez iguany, inne wyglądające, jakby wybudowano je
ledwie kilka lat temu. Wszystkie mają jednak po kilkaset lat i
warto poświęcić choć pół dnia na wizytę w którymś z
ogólnodostępnych. Jednym z nich jest Lanhuis Groot Santa Martha,
położony niedaleko Soto. Budynek dworku jest dokładnie odnowiony,
dzięki czemu można odczuć, że w XVIII i XIX w. otaczająca go plantacja
była prawdziwą potęgą ekonomiczną. Wystarczy powiedzieć, że pod koniec XIX w. 90%
soli eksportowanej do Niderlandów z Curaçao pochodziło z odsalarni wody znajdującej się właśnie na terenie Groot Santa Martha. Obecnie landhuis ma
zupełnie inne przeznaczenie. Działa tutaj fundacja opiekująca się
osobami niepełnosprawnymi umysłowo, które znajdują zajęcie w
budynkach dworku. Podopieczni fundacji nie tylko sprzątają landhuis
i utrzymują kwitnące wszędzie wokół niego rośliny,
ale również doglądają owiec, koni i innych zwierząt hodowanych na
miejscu oraz wyrabiają pamiątki ze skóry i drewna, które
nabyć można wprost w warsztacie produkcyjnym.
Wewnątrz głównego budynku urządzono ekspozycję pokazującą
warunki życia właścicieli plantacji. Przejść można się po kilku
udostępnionych pomieszczeniach, w których stoją stare meble
i manekiny w strojach sprzed lat. Wszystko wygląda doskonale.
Otaczające dworek tereny, na których kiedyś uprawiano zioła,
warzywa i owoce nie są już w tak świetnym stanie i czasem trzeba się
natrudzić, by rozpoznać miejsca zaznaczone na planie, który przy
wejściu wręcza kasjer (również podopieczny fundacji). Ale
wycieczka jest i tak przyjemna. Jest to jedno z niewielu miejsc na
wyspie, gdzie rosną wysokie drzewa. Dają one cień, który jak nic
innego przynosi ulgę od skwaru. Najprzyjemniejszym miejscem plantacji
jest chyba gaj wysokich palm kokosowych, w pobliżu których jest
głęboka studnia. W jej przejrzystej wodzie widać mnóstwo
ryb.
Rodacy!
Gabriela, Zdzisiek, Jan i Marian - oto przedstawiciele nielicznej polonii na Curaçao,
z którymi udało się nam spotkać na wyspie. O tym, że mieszkają
tam Polacy dowiedzieliśmy się jeszcze przed wyjazdem, dzięki pomocy niejakiej "just-facts-here", która jest lokalnym ekspertem od Curaçao na forum TripAdvisor (swoją drogą, polecamy zapoczątkowany przez nią, obfitujący w wiele cennych informacji wątek, p.t.: "Curaçao,
the Caribbean's best kept secret!", a także bardzo interesującą
informację o grupie polskich Żydów, którzy dostali się na
wyspę, uciekając przed Niemcami na początku II wojny światowej).
Jan i Marian to księża. Jeden z nich jest proboszczem w Westpunt, a
drugi w Barber, ale obaj odprawiają msze święte jeszcze w kilku innych
miejscowościach. Na przykład, ksiądz Jan dwa razy w tygodniu
przybywa w tym celu do Lagun. Tak więc, byliśmy w tej komfortowej
sytuacji, że w każdą niedzielę mogliśmy pójść do
oddalonego o jakieś 200 m kościoła. Uczestnictwo w mszach odprawianych
w Papiamentu było
dla nas doprawdy wyjątkowym doświadczeniem. Ale i miejscowi mieli nieco
rozrywki. Nie dość, że w kościele byliśmy jedynymi (poza księdzem)
białymi, to
na dodatek ksiądz tłumaczył na polski treść swego kazania. Na szczęście
był na tyle wyrozumiały dla innych, że czynił to w dużym skrócie.
Z kolei Gabriela i Zdzisiek to małżeństwo, które trafiło na Curaçao
dzięki córce Jolancie (której niestety nie poznaliśmy) i
kilku szczęśliwym zbiegom okoliczności. Co ciekawe, wcześniej mieszkali
w naszej rodzinnej Gdyni, choć tu nie było nam dane spotkać się z nimi.
Wszyscy oni okazali się przemiłymi ludźmi. W przedostatni dzień naszego
pobytu na wyspie urządzili na plebani u księdza Jana wspaniałe
przyjęcie z pysznym jedzeniem (był nawet chleb własnej roboty!) i
trwającymi długo rozmowami o życiu na Curaçao i w Polsce. Jeśli tylko czytają ten tekst, gorąco ich pozdrawiamy!
Wszystko, co chcecie wiedzieć o Curaçao, ale boicie się zapytać (2007).
Co to takiego?
Curaçao to
jedna z wysp wchodzących w skład Antyli Niderlandzkich (dawniej
"Holenderskich"), które są terytorium zależnym od
Królestwa Niderlandów. Kraj ten współtworzą
jeszcze: Bonaire, Saba, St. Eustatius i holenderska część St. Maarten.
Wbrew powszechnej opinii, nie należy do tego grona Aruba, która
wyodrębniła się z niego jakiś czas temu i jest obecnie samodzielna
(choć nie niepodległa).
Jakiego języka się tam używa?
Językiem urzędowym jest holenderski, ale w życiu
codziennym większość mieszkańców używa Papiamentu,
czyli
mieszanki hiszpańskiego, angielskiego i jeszcze kilku innych
języków. Porozumiewać można się również po angielsku.
Jednak w trakcie próby dogadania się z Chińczykami,
którzy
opanowali handel na prowincji, lepiej mieć w zanadrzu kogoś, kto nam
pomoże.
A co z wizami?
Polaków obowiązek wizowy nie dotyczy, o ile oczywiście udajemy
się tam w celach turystycznych (do 90 dni). Jak w większości krajów tego
regionu, koniecznym jest skrupulatne wypełnienie specjalnego
kwestionariusza, który otrzymujemy jeszcze w samolocie i
przekazanie go urzędnikowi imigracyjnemu. W zamian otrzymujemy bardzo
ładną pieczątkę w paszporcie. Przed podjęciem decyzji w sprawie
wyjazdu, pamiętajcie o sprawdzeniu aktualnych informacji wizowych w MSZ.
Czy jest tam bezpiecznie?
Pomimo tego, że po raz pierwszy w historii naszych wyjazdów
byliśmy świadkami przestępstwa (na naszych oczach skradziono portfel z
samochodu plażowiczów - o dziwo, nie turystów, ale
miejscowych), nie możemy powiedzieć, byśmy czuli się tam w jakikolwiek
sposób zagrożeni. Owszem, jak na całym świecie, również i
tam są złodzieje, ale skala kradzieży nie odbiega od przeciętnej
karaibskiej. Sugeruje się jednak nie spacerować po zmierzchu po
Otrobandzie (jak sama nazwa wskazuje...).
Kiedy jest tam najlepsza pora na wizytę?
Pod względem temperatury, nie ma w zasadzie znaczenia, kiedy się udajemy na Curaçao.
Ciepło lub gorąco jest przez okrągły rok. My byliśmy tam na początku
lutego i z zasłyszanych opinii wynika, że jest to najlepszy czas.
Przypada wtedy koniec pory deszczowej (trwa od listopada), co oznacza,
że deszczy jest już coraz mniej, roślinność jest bujnie zielona, a
temperatura - choć wysoka - nie daje się jeszcze tak we znaki.
Również wiatr jest silny w sam raz, choć zaczyna już nabierać
mocy, by w kolejnych miesiącach wiać jeszcze silniej. Ponieważ wyspa leży poza
zasięgiem huraganów, pojawić się tu mogą latem co najwyżej
jakieś dalekie ich echa.
Jak można się tam dostać?
Przelot z Europy wymaga dostania się do Amsterdamu, gdyż tylko tamtejsze lotnisko Schiphol ma bezpośrednie połączenia lotnicze z wyspą. Dolecieć tam można samolotami linii KLM, Martinair oraz ArkeFly.
Jest też możliwość skorzystania z linii amerykańskich, ale trzeba wtedy
polecieć przez lotnisko w USA, a to wymaga uzyskania wizy. Podróż
z Polski jest długotrwała i męcząca. Niestety, kupienie biletu na
całą trasę z dolotem z Polski jest możliwe tylko z wylotem z Warszawy.
Tak więc, mieszkańcy innych miast, tacy jak my, mają do wyboru:
1) tułanie się na Okęcie, albo
2) wykupienie biletu z dolotem do Amsterdamu z lotniska niemieckiego, albo wreszcie
3) wykupienie samego lotu z Amsterdamu i organizowanie sobie dojazdu do tego miasta na własną rękę.
W naszym wypadku zdecydowaliśmy się na opcję nr 2. Nasz przelot odbywał
się na trasie Berlin Tegel - Amsterdam - Curaçao i z powrotem. Za
wszystkie bilety zapłaciliśmy łącznie 7.300,00 zł., co uważam za cenę
bardzo atrakcyjną. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie potworne wręcz
warunki drogowe, jakie dopadły nas pomiędzy Szczecinem i Berlinem.
Zamiast pokonać tą trasę w nieco ponad godzinę, na miejsce dotarliśmy
dopiero po 4 godzinach! Takie jednak są niestety uroki
podróżowania samochodem zimą. W dużo lepszej sytuacji są pod tym
względem Krakowiacy, którzy mogą dolecieć wprost do Amsterdamu
liniami Sky Europe.
Niezależnie jednak od tego, jaką opcję wybierzemy, przed wylotem z
Amsterdamu zawsze będziemy musieli gdzieś przenocować (nie dotyczy to
osób lecących bezpośrednio z Warszawy - ci szczęściarze
mają loty dopasowane bez potrzeby nocowania gdziekolwiek). My
nocowaliśmy w Berlinie w hotelu Sorat.
Na pierwszy rzut oka cena 120 Euro, jaką płaciliśmy za całą naszą
trójkę za noc wydaje się wysoka, ale porównując ofertę
tego hotelu z innymi w okolicy, jest ona najlepsza. W jej ramach
otrzymaliśmy bowiem: nocleg w hotelu (4*), śniadanie, garaż podziemny
dla samochodu na całą naszą nieobecność oraz transfery lotniskowe. W
innych hotelach trzeba płacić
dodatkowo co najmniej za jedno z tych świadczeń.
Czym się tam płaci?
Walutą Antyli
Niderlandzkich jest gulden (guilder, skrót "Nafl."),
który dzieli się na centy. Jest
to waluta związana na stałe z dolarem amerykańskim. Skutki tego są dwa:
stały kurs w stosunku do USD (1 USD = 1,78 Nafl.) oraz możliwość
płacenia wszędzie zarówno guldenami, jak i dolarami. W tym
drugim
jednak przypadku, resztę dostajemy w guldenach, co może być oczywiście
polem do nadużyć ze strony sprzedawcy. Zdarza się, że niektóre
opłaty pobierane są wyłącznie w dolarach. Jest tak, np. na lotnisku,
gdzie za korzystanie z wózka bagażowego trzeba zapłacić 3 USD (w
banknotach albo kartą kredytową). I nie jest to wcale kaucja, jak
przyjęło się na innych lotniskach, ale bezzwrotna opłata!
Jakie wybrać zakwaterowanie?
Oczywiście, odpowiedź na to pytanie zależy od zasobności portfela. Generalnie, można powiedzieć, że Curaçao
jest podzielone na dwie strefy różniące się między sobą rodzajem
miejsc noclegowych. Wschodnia część wyspy obfituje w hotele oferujące
zakwaterowanie typu "all inclusive". Spędzają tam czas głównie
Amerykanie, którzy wybierają Hilton,
Breezes, czy inne podobne hotele nie tylko ze względu na to, że
otrzymują tam w cenie noclegu wszystko, czego dusza zapragnie, ale
również z uwagi na bliskość Willemstad i jego atrakcji
rozrywkowo-hazardowych. Dla wielu brzmi to może kusząco, ale wystarczy
rzut oka na cennik w takich hotelach, by ostudzić zapał przeciętnego
śmiertelnika (w każdym razie polskiego).
W zachodniej części dominują obiekty składające się z mniejszych lub większych, samowystarczalnych apartamentów do
wynajęcia. Kosztuje to nieporównywalnie mniej, niż korzystanie z
hoteli "all inclusive", jednak coś za coś - w cenę noclegu wliczone
jest tylko korzystanie z apartamentu i urządzeń dostępnych w danym
obiekcie (basen, leżaki, parking, itp.) i nic więcej.
Charakterystycznym dla tej wyspy jest, że do kosztu wynajmu apartamentu
trzeba bardzo często dodać koszt energii elektrycznej zużytej przez
klimatyzację, a czasem nawet koszt zużytej wody. Tłumaczone to jest
dbaniem o środowisko naturalne, ale odnieśliśmy raczej wrażenie, że to
wpływ holenderskiej (czytaj "merkantylnej") mentalności. Warto przy tym
dodać, że niezależnie od standardu miejsca zakwaterowania, bardzo
częstym (choć nie powszechnym) zjawiskiem jest brak kranu z ciepłą
wodą. Po prostu, rury wodociągowe są w większości prowadzone po
powierzchni ziemi, co powoduje, że płynąca nimi woda jest nagrzewana
przez słońce, uzyskując optymalną - jak na tamte warunki - temperaturę. Całość tej
wody pochodzi z procesu odsalania wody morskiej, dokonywanego w
ogromnej fabryce znajdującej się na obrzeżach Willemstad. Jej jakość
jest tak wysoka, że można ją pić bez przegotowania.
W naszym wypadku wybór padł na należące do holenderskiego małżeństwa apartamenty Bahia.
Ich lokalizacja jest pod względem widokowym bezkonkurencyjna, choć ma
też swoje wady. Lagun jest miejscowością oddalono od wszelkich
rozrywek, więc jeśli ktoś oczekuje od pobytu na Curaçao
czegoś więcej, niż wylegiwania się na plaży, nieodzownym staje się
wynajęcie samochodu. Do wyboru apartamentów Bahia przyczyniło się nie
tylko ich malownicze położenie, ale również przystępna cena. Za
17 noclegów zapłaciliśmy ok. 2.600 zł. Same apartamenty są
wyposażone skromnie, ale na przyzwoitym poziomie, choć w naszej
łazience brakowało zasłonki na oknie wychodzącym na sąsiedni
apartament. Nie mogliśmy się jej doprosić, więc wykorzystując naszą
pomysłowość przyczepiliśmy do okna klamerkami szmatę do podłogi.
Estetyczne to raczej nie było, ale efekt osiągnęliśmy.
Gdzie robić zakupy i ile to kosztuje?
Na Curaçao
nie ma co liczyć na niskie ceny w sklepach. Niemal wszystko jest
importowane. W centrach handlowych wokół Willemstad, takich jak
U-pay-less, czy Centro można dostać produkty z każdego zakątka świata,
ale ceny wielu z nich szokują. Poza stolicą znaleźć można dwa rodzaje
punktów handlowych: małe kioski z podstawowymi produktami (tzw.
"toko") oraz większe sklepy szumnie zwane "supermarketami". Nasze
zakupy robiliśmy w tych ostatnich. Wybór jest tam z pewnością
mniejszy, niż w stołecznych hipermarketach, jednak to, co najważniejsze
można zawsze znaleźć, a na dodatek, ceny są często niższe,
niż w Willemstad. W pobliżu Lagun najlepiej zaopatrzony jest
supermarket ulokowany na obrzeżach Barber. Prowadzący go Chińczycy nie
znają co prawda angielskiego ni w ząb, ale towar mają zawsze świeży i w
dobrej cenie. W samym Lagun jest tylko malutkie toko prowadzone przez
wiekową panią. Ta na szczęście zna angielski bardzo dobrze, więc
kupując u niej chleb, czy sok można pogawędzić o jej wnuku,
który jest mistrzem w baseball'u, czy o polskim księdzu
odprawiającym msze w Lagun.
Jest kilka rzeczy, które koniecznie musicie kupić. Po pierwsze,
chińskie spiralne kadzidełka przeciwko komarom - rzecz nieodzowna i
skuteczna. Po drugie, rewelacyjne kolumbijskie ciasteczka "Festival"
(markizy o różnych smakach). Wreszcie lolo - owoce
przypominające z wyglądu mandarynki, które mają najbardziej
dziwaczny smak z dotychczas przez nas spożywanych. W trakcie
jedzenia są one bowiem na przemian słodkie niczym malina, kwaśne jak
cytryna i gorzkie jak grejpfrut. Jednym słowem, lolo to może
nie delicje, ale dają porządne o(t)rzeźwienie.
Przewodniki i miejscowa prasa turystyczna (np. "Curaçao
Nights") zachęcają do bezcłowych zakupów w Willemstad. Nie
dajcie się nabrać. Ceny perfum, elektroniki, czy markowej odzieży są
wyższe, niż Polsce, tak więc szkoda na to czasu.
A gdzie się stołować?
Jeśli możecie pozwolić sobie na wydatek od 40 USD w górę za dwudaniowy obiad dla dwóch osób, to Curaçao
ma dla Was do wyboru co najmniej kilka restauracji na każdy dzień
pobytu (niestety, większość z nich w Willemstad i okolicach). Nas
skusiło raz. Udaliśmy się do "Jaanchie's" - znajdującej się w Westpunt
restauracji, na której cześć na forach dyskusyjnych o Curaçao
głoszone są peany. Owszem, wystrój i klimat tego miejsca są
wspaniałe. Równie miłe wrażenie sprawia prowadzący restaurację
pan, który jest chodząco-mówiącym menu, prezentującym w
barwny i sympatyczny sposób ofertę tamtejszej kuchni
(szkoda, że nie podaje cen potraw). O jedzeniu też w zasadzie złego
słowa powiedzieć nie można. Nie jest to jednak nic aż tak wspaniałego,
by jadać tam co wieczór i zostawiać za każdym razem 50 USD.
Cóż zatem pozostaje? Otóż, równie szeroka jest
oferta snak'ów, czyli przydrożnych lub przyplażowych
barów, w których jedzenie jest co prawda podawane w
styropianowych pudełkach jednorazowych, a nie na talerzach, jednak smak
i obfitość sprzedawanych tam posiłków nie pozostawiają nic do
życzenia. Przykładem niech będzie Charissa i jej bar na plaży w Lagun.
Bóg zesłał nam chyba Holendra, który tuż po naszym
przyjeździe, a chwilę przed swoim powrotem do domu polecił nam ten
lokal. Biorąc pod uwagę, że mieści się on w dość
obskurnym, okratowanym kiosku na skraju plaży, gdyby nie
ów Holender, w życiu nie zdecydowalibyśmy się na
zamówienie czegokolwiek w tym barze. Tymczasem, jedzenie jest
tam wyśmienite! Piersi lub pałki z kurczaka, mięso kozy, barakuda oraz
inne ryby i wiele, wiele innych smakołyków. Wszystko to świetnie
doprawione i przyrządzone, a na dodatek bardzo tanie. Przeciętnie, za
dwie wielkie porcje jedzenia, które wystarczyły dla całej naszej
trójki płaciliśmy ok. 14 - 15 USD .
Czym poruszać się po wyspie?
Tradycyjnie, do wyboru są
cztery możliwości: z miejscowym biurem podróży,
taksówką, autobusem lub wynajętym samochodem. Dwie pierwsze
odradzamy. Zwiedzanie wyspy busem, który ma ściśle wyznaczoną i
oklepaną trasę, to żadna frajda, a taksówki są bardzo drogie. W
miarę dobrym, bo tanim rozwiązaniem są autobusy, ale częstotliwość ich
kursowania nie jest zbyt wysoka. Zdecydowanie najlepszym wyborem jest
wynajęcie samochodu. Nie dość, że otrzymujecie całkowitą swobodę co do
czasu i kierunku jazdy, to nie jest to takie drogie, jak na wielu
innych wyspach tego regionu. My dostaliśmy Mitsubishi Lancera, za
którego korzystanie przez 12 dni zapłaciliśmy dziennie nieco
ponad 100,00 zł. Dodatkowym plusem jest dość niska cena benzyny - 1 USD
za litr. Sama jazda po wyspie nie sprawia najmniejszych
problemów. Kierownica jest po "dobrej" stronie, ludzie jeżdzą
spokojnie (nawet kierowcy ciężarówek!), a drogi są w dobrym
stanie (no, może nie wszędzie). I tylko oznakowanie mogłoby być lepsze, ale Curaçao jest na tyle małą wyspą, że trafienie gdziekolwiek, nawet przy małej ilości drogowskazów, nie jest trudne.
Gdzie mogę uzyskać więcej informacji?
Zajrzyjcie przede wszystkim tu:
www.curacao.com
www.tourism-curacao.com
www.curacao-travelguide.com
Wnioski końcowe.
Gdy przygotowywaliśmy się do wyjazdu na Curaçao,
przeczytaliśmy na różnych forach dyskusyjnych dziesiątki opinii
na temat tej wyspy. Były one bardzo sprzeczne. Rozczarowani pisali o
kiepskich plażach i nudzie, a zachwyceni pisali o... wspaniałych
plażach i dniach wypełnionych atrakcjami od rana do wieczora. Jak to
możliwe, że jedno miejsce może wywołać tak skrajne wrażenia? Z
pewnością, zależy to od tego, kto ocenia, czego się spodziewał i z czym
porównuje. Curaçao nie spełnia na pewno marzeń osób chcących wakacji folderowych. Oni wyspy tej nie ścierpią.
Jeśli jednak ktoś odważy się zajrzeć głębiej pod surową skorupę
okrywających ją skał, pokocha to miejsca, tak jak my. Krótko rzecz ujmując, Curaçao jest niczym czernina - albo się nią zachwycasz, albo jej nie cierpisz. Po środku nie ma nic.
Zapraszamy gorąco do naszej galerii ze zdjęciami z Curaçao!
|
|