Najpierw krótkie słowo wstępne. Otóż
wizyta w Irlandii miała miejsce w 1998 r., a więc w zamierzchłych
czasach, kiedy nie było jeszcze tanich połączeń z Dublinem, Shannon i
innymi miastami Zielonej Wyspy. Od tamtej pory z pewnością wiele się
zmieniło, w szczególności w zakresie kosztów związanych z
tego rodzaju wyjazdem, zatem ekonomiczną stronę tej
podróży w relacji pomijamy. Całkiem możliwe, że i
opisywane poniżej miejsca wyglądają już inaczej, niż pod koniec XX w.,
więc czytając poniższe słowa, miejcie na uwadze dystans czasowy, jaki
dzieli nas od 1998 r. Najgorsze jest jednak, że zgubiła się gdzieś
znaczna część odbitek i negatywów z tego wyjazdu, więc nasza galeria zdjęć z Irlandii jest niestety bardzo skromna.
IRLANDIA.
Udany spektakl w sześciu odsłonach.
Kiedy
miękki głos stewardesy zakomunikował, że oto zbliżamy się do Irlandii i
wkrótce rozpoczniemy podchodzenie do lądowania, zacząłem
uważniej przyglądać się widokowi roztaczającemu się z okien samolotu,
lecz wciąż jedyną rzeczą, jaką można było dojrzeć było stalowe,
połyskujące w słońcu morze. Byliśmy bardzo ciekawi pierwszego widoku,
jaki ujrzymy, gdy w dole ukaże się już brzeg Zielonej Wyspy. No właśnie
- „Zielona Wyspa”, „Szmaragdowa Wyspa” - z
takimi określeniami można się spotkać w każdym przewodniku, w każdym
artykule prasowym dotyczącym Irlandii. Czy ona jest taka naprawdę, a
może to kolejne slogany, puste hasła unoszące się nad komercyjnym
wyrobem spreparowanym na potrzeby niemieckich, amerykańskich i
japońskich turystów? Dopiero po chwili, gdy samolot przechylił
się na swój lewy bok, naszym oczom ukazał się dość długi, ostro
zakończony kawałek lądu wrzynający się w morze, którego stalowy
kolor został zastąpiony ciemnym błękitem poszarpanym białymi grzywami
fal. Kurtyna została podniesiona...
Scena
pierwsza: Baila Atha Cliath - jak się to wymawia?
Wystarczy
rzut oka na mapę, a czujemy, że stolica Irlandii jest miastem niezwykłym.
Jej dwie oficjalne nazwy - irlandzka Baile Átha Cliath (czyt. bajla oł klia) oraz angielska, Dublin (wcale nie dablin, jak zwykło się mawiać w Polsce, a po prostu dublin) są
jak wielki transparent informujący każdego przybysza: „Oto
przekraczasz granice miasta sprzeczności”. Ma ona bowiem dwa
różne, nie rozdzielone wyraźną granicą, mieszające się ze sobą w
najmniej oczekiwanych momentach oblicza - tętniącej życiem metropolii i
spokojnej, leżącej na uboczu miejscowości.
Dublin
zna doskonale tłumy na ulicach, długie sznury trąbiących
samochodów, pojawiające się co jakiś czas syreny policyjne - objawy
choroby wielkomiejskości tak typowe dla Paryża, Berlina, czy Londynu.
Dzisiejszy Dublin to miasto, które ciągle jeszcze przeobraża się
ze stolicy prowincjonalnego państwa leżącego na krańcu Unii
Europejskiej w pretendenta do tytułu finansowo-handlowego centrum
Starego Kontynentu, w którym swoje przyczółki w bitwie o
europejskiego klienta zakładają zwłaszcza firmy amerykańskie.
Prócz wielkiego, acz niewysokiego kompleksu biurowców pod
nazwą International Financial Services Centre, znajdującego się u
ujścia rzeki Liffey, brak jest jednak innych, równie
imponujących budynków świadczących o dokonujących się tu
zmianach. Powoduje to, że boom gospodarczy, jaki przeżywa obecnie
Irlandia, jest nieco zakamuflowany, czasem można nawet odnieść
wrażenie, że znajduje zbyt małe odzwierciedlenie w wyglądzie stolicy.
Uwaga ta odnosi się zwłaszcza do ulic Dublina, które, w
szczególności w centrum miasta są tak wąskie i kręte, że nie są
w stanie sprostać potwornemu natężeniu ruchu. Konsekwencją tego są
kolumny wlekących się samochodów, szpecących widok od wczesnych
godzin rannych do późnego wieczora.
Tym
jednak, co rzuca się w oczy najbardziej, jest ogromna, przytłaczająca
wręcz ilość domów jednorodzinnych. Choć trudno w to uwierzyć, w
takich właśnie domach mieszka zdecydowana większość mieszkańców
półtoramilionowego miasta. Są one wolnostojące, albo szeregowe,
jedno- i dwupiętrowe, z małymi, wyasfaltowanymi podjazdami dla
samochodów, albo otoczone ogrodami, a przy niemal każdym palma,
choć jedna, ale za to wyrośnięta prawie tak, jak jej odpowiedniczki w
Nicei lub Limassol. Patrząc na rosnące powszechnie w Dublinie rośliny
egzotyczne, można dojść do wniosku, że miasto dotknięte jest
schizofrenią. No bo, czy jedynym wytłumaczeniem dla sadzenia tego typu
roślin w kraju umiejscowionym w strefie klimatycznej powszechnie
uważanej za chłodną i deszczową ma być rzekomo łagodna zima? O nie, to
musi mieć dużo głębsze podłoże. W przekonaniu tym utwierdzili mnie sami
Dublińczycy, którzy w swoich krótkich spodenkach i
koszulkach z krótkim rękawkiem, podobnie jak palmy stojące przy
ich domach, zupełnie nie pasowali do panujących wkoło warunków
atmosferycznych.
Ten
irracjonalny sposób ubierania się jest w dużej mierze
wykładnikiem charakteru Irlandczyków, a w każdym razie
Dublińczyków, z którymi obcowaliśmy najdłużej. Nie chcemy
bynajmniej zasugerować, że ich postępowanie jest nielogiczne, ale
trzeba przyznać, że ich reakcje są często nieprzewidywalne.
Przekonaliśmy się o tym, gdy po wieczornym spotkaniu z dużą grupą
Irlandczyków, którego radosny i przyjazny przebieg
pozwalał sądzić, że zostaliśmy w pełni zaakceptowani i uznani za
swoich, wielu z nich ujrzeliśmy następnego dnia obojętnych i
zamkniętych, trochę tak, jakby wstydzili się wspólnej zabawy
poprzedniego wieczora. Takie reakcje zdarzały się jednak sporadycznie,
więc nie mogły zmienić ogólnego wrażenia, że w gruncie rzeczy są
to ludzie przyjaźni, nie obarczeni żadnymi uprzedzeniami, a co
najważniejsze, o bardzo nam odpowiadającym, autoironicznym poczuciu
humoru. Z próbką tego humoru zapoznaliśmy się zresztą jeszcze
przed opuszczeniem Polski, kiedy od znajomego Irlandczyka otrzymaliśmy
krótki przewodnik po jego kraju. W części dotyczącej
znaków drogowych, napisał:
„W
większości krajów, znaki drogowe mają pomagać
podróżującym w dostaniu się z jednego miejsca do drugiego. W
Irlandii nie jest to takie proste. Starsze znaki pokazują odległości w
milach, zaś nowe nie pokazują żadnej odległości, albo, od czasu do
czasu, określają ją w kilometrach. Ograniczenia prędkości zostały
podane w milach. Zachęcamy zatem turystów do wzięcia udziału w
ulepszaniu naszego sytemu pionowych oznaczeń drogowych, poprzez
usuwanie starych znaków przy pomocy łopaty i zabieranie ich ze
sobą do domu.”
Scena
druga: Dublin - letnia stolica Włoch.
-
Przepraszam, czy tym autobusem dojadę do Belfield - zapytaliśmy ubranego
w wełnianą marynarkę i błękitną koszulę mężczyznę, wydawać by się mogło,
typowego Irlandczyka, stojącego na przystanku koło Trinity College, najstarszego
uniwersytetu w Dublinie.
- Scusi, non parlo inglese - odparł jegomość z lekkim uśmiechem wyrażającym
chyba pewne zakłopotanie.
W ten
oto sposób, nie zdając sobie zupełnie z tego sprawy, wdaliśmy
się w krótką konwersację, która dotknęła dwóch
najbardziej chyba poważnych problemów Dublina -
uczestników niezliczonych kursów języka angielskiego i
autobusów miejskich.
Naturalnie,
nie mamy nic przeciwko przybywającym do Irlandii obcokrajowcom,
którzy znajdują w tym państwie naprawdę wspaniałą atmosferę i
świetne warunki do pogłębiania swej wiedzy z zakresu języka
angielskiego, ale ich ilość i wszędobylność mogą skłonić nawet
najbardziej zdeklarowanego kosmopolitę i internacjonała do zrewidowania
swoich poglądów. Są to ludzie, którzy w przeciwieństwie
do zwykłych turystów przybywają do Dublina na dość długi czas
(zazwyczaj 3 tygodnie), co w połączeniu ze specyfiką organizacji ich
czasu sprawia, że przekształcają się niemal w okupantów miasta.
Po naukę języka angielskiego przyjeżdżają do Dublina ludzie ze
wszystkich stron świata, lecz żaden kraj nie jest tu reprezentowany tak
licznie, jak Włochy. Nie wiadomo, czy przyczyną tego jest otwarty i
przyjazny stosunek Irlandczyków do letnich studentów, czy
jakaś szczególna akcja promocyjna prowadzona na południu Europy,
czy może po prostu zupełnie inny klimat, jakiego Włosi mają okazję
zakosztować w Dublinie, ale odnosi się wrażenie, że w okresie letnim
przenosi się tutaj naprawdę duża część mieszkańców
półwyspu Appenińskiego. Ich setki, zarówno młodzieży, jak
i ludzi całkiem już dorosłych, spotkać można zarówno w domach
towarowych Henry Street i przekształconej w deptak ulicy Grafton, jak i
we wszystkich pubach,
szczególnie tych, które ulokowały się w obrębie Temple
Bar, czyli kulturalno-rozrywkowego centrum miasta. Mowę Dantego
usłyszeć można spacerując po pięknym, położonym w sercu Dublina parku
St. Stephen’s Green, albo przechodząc przez teren University
College Dublin, którego akademik, tzw. UCD Village jest jednym z
najlepszych miejsc noclegowych dla osób, które nie mają
dużych zasobów pieniężnych (nazwa „akademik” jest
całkowicie nieadekwatna do wysokiego standardu oferowanego przez UCD
Village). Jednak miejscem, w którym spotyka się Włochów
najczęsciej są autobusy miejskie, w których niezależnie od pory,
na obu piętrach rozbrzmiewają rozmowy śniadych przybyszy z Mediolanu,
Rzymu i Neapolu.
No
właśnie, autobusy miejskie, drugi z problemów Dublina. O ile
Irlandia to kraj generalnie rządzący się w zasadzie uporządkowanymi i
jasnymi regułami, autobusy miejskie w stolicy są zupełnym tego
przeciwieństwem. Korzystanie z tego środka transportu przypomina często
kiepską komedię reżyserowaną przez kierowców autobusów,
którzy niczym dyktatorzy, rządzą twardą i bezwzględną ręką swoim
pojazdem i trasą, po której się poruszają. Niech najlepszym tego
przykładem będzie scenka, którą zaobserwowaliśmy któregoś
dnia.
Siedząc
na drugim piętrze zielonego autobusu z wielką reklamą pewnego
producenta napojów chłodzących, obserwowaliśmy zmierzających do
pracy ludzi. Ci, którzy stali na przystankach, posłusznie
machali ręką, dając kierowcy do zrozumienia, że trasę dzielącą ich od
miejsca pracy pragną przebyć autobusem. Dodać przy tym trzeba, że
machanie ręką jest obowiązkiem każdego, kto chce wsiąść do autobusu,
co, teoretycznie rzecz biorąc, powinno się również wiązać z
obowiązkiem kierowcy zatrzymania
się na tak dany znak. Jak się wkrótce okazało, jest to tylko
teoria, która w praktyce nie zawsze zostaje wprowadzona w życie.
Otóż, dojeżdżając do jednego z przystanków ujrzeliśmy
kobietę, która wypełniając warunki umowy łączącej
pasażerów z Bus Atha Cliath (dublińskie przedsiębiorstwo
komunikacji miejskiej), zamachała kilkukrotnie ręką w celu zatrzymania
autobusu. Ku naszemu, a jeszcze większemu wspomnianej pani zdziwieniu,
kierowca minął przystanek i kontynuował jazdę do centrum miasta.
Prawdziwy szok przeżyliśmy jednak gdy oglądając się do tyłu
spostrzegliśmy, że niedoszła pasażerka autobusu nie zastanawiając się
długo rzuciła się w pościg za autobusem i, wierzcie nam lub nie,
dogoniła go na następnym przystanku. Po tym wydarzeniu przestaliśmy się
dziwić obuwiu sportowemu na nogach zmierzających do pracy mieszkanek
Dublina ubranych w typowe ubiory biurowe.
Scena
trzecia: Przed nami Atlantyk!
Nareszcie
weekend. Wynajętym samochodem ruszamy na południowy zachód, w
kierunku położonej na półwyspie o tej samej nazwie miejscowości
Dingle.
Już z
odległości kilkudziesięciu kilometrów spostrzec można
przesłaniające horyzont wzgórza, które w
niektórych miejscach przekształcają się w całkiem wysokie
góry. Dopiero
z brzegu wrzynającej się głęboko w ląd Zatoki Castlemaine, będącej
przedłużeniem Zatoki Dingle widać, że są to łagodnie zakończone,
pokryte gęstą trawą wzniesienia o wysokości kilkuset metrów nad
poziomem morza każde. Wzniesienia te są Mekką dla setek, a może
tysięcy owiec, które, podobnie jak w innych miejscach na
zachodnim wybrzeżu, stanowią integralną część krajobrazu. Jadąc wąskimi
i krętymi drogami wijącymi się wśród wzgórz
półwyspu Dingle, nie można powstrzymać się od wydawania
okrzyków zachwytu na widok zielonych wzgórz i dolin
nakrapianych białymi owcami skubiącymi nieruchomo trawę. Ich wygląd
jest doprawdy dziwaczny - na grzbiecie każdej z nich umieszczono po
jednej lub po dwie plamy kolorowej farby. Jak się później
okazało, w ten sam sposób zaznacza się owce również w
innych rejonach kraju. Swoją drogą, ciekawe, czy capy z różowym
zadkiem mają jakikolwiek autorytet wśród samic...
Leżące
nieco za miastem schronisko młodzieżowe, w którym
zarezerwowaliśmy nocleg, okazuje się miejscem bardzo oryginalnym -
pokój, w którym nas umieszczono znajduje się w
odpowiednio przerobionej części stajni, gdzie naszymi, nieco
uciążliwymi sąsiadami są kury i koń. Dający się we znaki głód
gna nas z powrotem do miasta. Naszym oczom ukazuje się przecięte
znikomą ilością jednokierunkowych uliczek miasteczko skupione
wokół małej zatoczki, w której wybudowano przystań
rybacką. Z jednego z kilkudziesięciu tutejszych pubów dobiega
skoczna muzyka, która wciąga do środka pubu kolejnych gości.
Wciągnęła i nas. Okazuje się, że w Murphys, bo tak nazywa się ów
pub, występuje właśnie grupa panów po czterdziestce,
którzy serwują słuchaczom niekończącą się listę szantów i
typowo irlandzkich piosenek. Przypuszczam, że niewiele gwiazd show
biznesu może się pochwalić kondycją taką, jak tych pięciu panów,
którzy z krótką tylko przerwą grają przez bite 3 godziny,
dając z siebie naprawdę wszystko. Murphys zaskakuje jeszcze
jednym. O ile puby w Irlandii są otwarte zazwyczaj tylko do
północy i nie ma siły, by ktoś po tej godzinie sprzedał
jakikolwiek alkohol, kelnerzy naszego pubu w Dingle zaczynają wypraszać
gości dopiero około drugiej w nocy. Nie wiadomo tylko, czy dzieje się
tak z powodu soboty, czy ze względu na wyjątkowych muzyków, czy
też może przyczyną tego stanu są goście z Polski?
Scena
czwarta: Nareszcie jacyś rodacy.
Nazajutrz
obudziło nas rżenie sąsiada. Gdy otworzyliśmy drzwi stajni spotkała nas
niemiła niespodzianka. Jak do tej pory, wbrew powszechnym opiniom na
temat irlandzkiej aury, cały nasz pobyt na wyspie przebiegał w
promieniach słońca i choć temperatura powietrza nie była wysoka,
warunki pogodowe były naprawdę wspaniałe. Tym razem jest inaczej -
mgła, jaka unosi się nad Dingle jest tak gęsta, że świat dookoła
wygląda, jakby ktoś zanurzył go w wodzie z mąką. Wrażenie to pogłębia
deszcz o konsystencji mgiełki wyrzucanej ze spryskiwacza do
kwiatów i przenikliwy chłód docierający do skóry
mimo kilku warstw ubrania. Nie czekając na poprawę pogody, wsiadamy
jednak do samochodu i ruszamy w dalszą drogę. Już po
półgodzinnej jeździe mgła zaczyna unosić się ponad otaczające
nas wzgórza, a dokuczliwy deszcz przestaje padać. Gdy dojeżdżamy
do Gallarus Oratory, drogę po której jedziemy oświecają już
pojedyncze promienie słońca.
Kaplica
Gallarus wywołuje mieszane uczucia, bo choć uznawana jest za jeden z
najważniejszych zabytków sakralnych w Irlandii, nie wzbudza z
początku respektu godnego budowli z przełomu IX i X wieku. Ot, malutki,
stojący pośród zielonych pól budynek w kształcie
odwróconej do góry dnem łodzi. Dopiero, gdy opiekun
zabytku uzmysławia nam, że budynek ów powstał bez użycia zaprawy
murarskiej, wyłącznie w drodze odpowiedniego układania na sobie
płaskich bloków kamiennych, zrozumieć można, z jak niebywałą
konstrukcją ma się do czynienia. Doprawdy, twórca kaplicy musiał
włożyć w nią całe swoje serce, skoro przetrwała aż do naszych
czasów.
Następnym
etapem na naszej trasie jest przełęcz Connor. By do niej dotrzeć
musieliśmy wrócić do Dingle, a następnie skręcić w łagodnie
wznoszącą się z początku drogę, która dopiero po kilku
kilometrach pokazała swoje prawdziwe oblicze. Wąska asfaltowa nitka
staje się w niektórych momentach pułapką dla samochodów
jadących w przeciwnych kierunkach. Jest ona tym groźniejsza, że pole
manewru ograniczają skały z jednej strony i kamienny mur z drugiej, a
ewentualne przebicie tego muru może się skończyć kilkusetmetrowym lotem
w dół. Warto jednak ponieść ryzyko, bo nagroda, jaka czeka na
szczycie przełęczy jest wspaniała. Miejsce to leży w centralnej części
półwyspu, więc można z niego ogarnąć wzrokiem niemal cały jego
obszar. Widać stąd zarówno łagodne wzgórza jak i
rozdzielone przełęczą wysokie góry, zielone, bezkresne pastwiska
i błyszczące w promieniach słońca, leżące u podnóża przełęczy
jeziora. Wiszące zaraz nad głowami chmury rzucają na tereny poniżej
cienie o różnych kształtach, powodując, że podziwiany krajobraz
zmienia się jak w kalejdoskopie.
Po
zjechaniu z przełęczy i opuszczeniu półwyspu Dingle, bez chwili
przestoju udajemy się w kierunku hrabstwa Clare. Dzięki promowi
samochodowemu przecinającemu ujście rzeki Shannon, łączącemu miasta
Tarbert i Killimer, zaoszczędzamy ponad sto kilometrów. Jadąc
cały czas wzdłuż brzegu kierujemy się w okolice miejscowości Liscannor.
Niestety, irlandzkie drogi, prócz tego, że są bardzo wąskie,
mają jedną poważną wadę - z obu ich stron ciągną się wysokie, kamienne
mury, które uniemożliwiają prawie całkowicie jakiekolwiek
obserwowanie roztaczających się wokół widoków. Wada ta
denerwuje w szczególności na drogach takich jak N 67,
którą jechaliśmy w kierunku Liscannor. Gdyby nie owe mury, drogi
te mogłyby dostarczyć podróżującym wielu niezapomnianych wrażeń.
Drogowskaz
wskazujący klify Moher - zgodnie z jego kierunkiem skręcamy w lewo i
wjeżdżamy na pokaźnej wielkości parking, przy którym stoi
budynek z kawiarnią i dwa razy od niej większy sklep pamiątkarski. Jak
dotąd, nigdzie nie znaleźliśmy żadnego śladu po Polakach, a tu, proszę,
autokar z Kielc. Uznaliśmy, że miejsce to musi chyba coś w sobie mieć,
skoro dotarła tu nawet wycieczka z „Miasta Wiatrów”.
Ruszamy...
Prowadząca
do brzegu klifu ścieżka, z początku szeroka na tyle, by pomieścić bez
trudu kilka osób idących w przeciwnych kierunkach, w miarę
zbliżania się do klifu zwęża się co raz bardziej. Podobnie nasza uwaga,
najpierw zwrócona bardziej na otaczającą scenerię i
mijanych ludzi, w miarę narastania głuchego huku fal i siły szalejącego
dookoła wiatru, koncentruje się wyłącznie na zbliżającym się krok za
krokiem krańcu wzgórza. Gdy
wreszcie do niego docieramy, nie możemy uwierzyć w piękno tego, co
widzimy. Podziwiamy schodzące pionowo do oceanu, atakowane bezlitośnie
przez spienione fale ściany, które swą wysokością przytłaczają
wszystko co znajduje się dookoła. Wysokie na dwieście metrów,
składające się z dziesiątek warstw ciemnych i jasnych skał ściany
klifu, przy całym swoim majestacie, sprawiają wrażenie ogromnego tortu,
po którego krawędzi chodzą dziesiątki, nie zdających sobie
sprawy z czyhających na nie niebezpieczeństw mrówek.
Przejście
najbardziej imponującej części klifów zajmuje nam dobre
półtorej godziny. Co chwilę zatrzymujemy się, by z co raz
to nowej perspektywy nakarmić swe zmysły widokiem kolosów
broniących się przed naporem oceanu. Jego zwielokrotniony przez echo
grzmot i wycie wiatru unoszącego w górę krople morskiej wody w
połączeniu z przenikliwym krzykiem krążących nad głowami mew, tworzą
nieporównywalny z niczym innym dźwięk.
Scena
piąta: Czyżby „Twin Peaks”?
W
zachodniej części hrabstwa Galway leży region Connemara - nasz kolejny
weekendowy cel. W kierunku Clifden, głównej jego miejscowości
jedziemy omijając szerokim łukiem stolicę hrabstwa. Po drodze
zatrzymujemy się przy jednym z przydrożnych pubów oferujących
turystom gorącą kawę i scones, czyli bułeczki z rodzynkami. Żal, że nie
potrafimy przypomnieć sobie, choć w przybliżeniu, położenia owego pubu,
bo miejsce to miało w sobie coś po troszę tajemniczego i groteskowego,
zupełnie tak, jakby stanowiło plan zdjęciowy do kolejnego filmu Davida
Lyncha. Wyobraźcie sobie bowiem taką scenę.
Wysiadając
z samochodu stajemy na trzeszczącym pod nogami żwirze. Po drugiej
stronie drogi, po której wiatr przegania wirujący pył, widzimy
parterowy sklep i sąsiadujący z nim ściana w ścianę pub. Przez drzwi,
których zawiasy już dawno nie czuły na sobie nawet odrobiny
smaru, wchodzimy do jego środka. Gdy skrzypienie drzwi zanika, gdzieś w
tle słychać jedynie cichy głos radia nastawionego na irlandzkojęzyczną
rozgłośnię. Za barem stoi młoda kobieta, która na nasz widok
uśmiecha się lekko i szybko wraca do swoich czynności. Widać po niej,
że zdążyła się już przyzwyczaić do obcokrajowców, którzy
po wypiciu kawy gnają dalej, podczas gdy ona pozostaje w swoim
przydrożnym barze, nalewając piwo swoim miejscowym klientom. W tym
momencie jest ich trzech. Po naszym wejściu odstawiają na chwilę pinty
i patrzą na nas tak, jakby mieli nam trochę za złe, że przeszkadzamy im
w piciu. Każdy ma inną twarz lecz wszyscy wyglądają podobnie. Czerwone
nosy połyskują na tle pociętych bruzdami policzków, które
pokrywa kilkudniowy zarost. Wszyscy trzej poruszają się jak w
zwolnionym filmie. Brakuje mi tylko Tańczącego Karła, który
podrygując sobie gdzieś w rogu sali, mówiłby pod nosem:
„Ogniu, krocz za mną”. Całości obrazu dopełnia stojąca nad
brzegiem jeziora tablica, mówiąca: „W tym miejscu w roku
1897 nic się nie stało”.
Teraz,
gdy wspominamy to miejsce, zaczynamy się zastanawiać, czy fakt, że nie potrafimy
wskazać, gdzie się ono znajduje, jest aby na pewno spowodowany ułomnością
pamięci...
Gdy
dowiadujemy się, że na szczyty masywu Twelve Pins, nie wytyczono
żadnych pieszych szlaków turystycznych, sięgamy po mapę i po
uważnym jej przestudiowaniu wybieramy nowy cel - Tully Mountain, ponad
trzystupięćdziesięciometrowe wzgórze wznoszące się zaraz nad
brzegiem oceanu. By do niego dotrzeć, jedziemy drogą wzdłuż wschodniej
ściany Twelve Pins. Mijane wcześniej malutkie jeziora, w których
kryształowych wodach odbijały się promienie słońca, ustąpiły miejsca
dwóm długim, ciągnącym się wzdłuż drogi jeziorom. Po obu
stronach szosy kamiennym murem stoją szczyty Twelve Pins i gór
Maumturk. Wbrew oznaczeniom kartograficznym, z których wynika,
że mają po siedemset metrów, wyglądają na dużo wyższe. Nic w tym
jednak dziwnego, skoro ocean, od którego poziomu mierzono ich
wysokość, znajduje się niemal w ich bezpośrednim sąsiedztwie. Co
najciekawsze, pomimo surowego klimatu, właśnie tutaj, po raz pierwszy w
Irlandii, widzimy las - miejsce jak na ten kraj zupełnie nietypowe,
podobno na skutek masowych wycinek prowadzonych przez Anglików w
celu uzyskania gruntów rolnych i pozbawienia irlandzkich
partyzantów ich naturalnej osłony. Nigdy nie byliśmy w Kanadzie,
lecz las ten w zestawieniu z brunatno-zieloną trawą porastającą do
połowy góry, które niczym w zwierciadle odbijają się w
mroźnych jeziorach, przypomina nam zupełnie oglądane niekiedy
widokówki i zdjęcia z tego właśnie kraju.
Wynikająca
z mapy wysokość Tully Mountain, podobnie jak w przypadku mijanych
wcześniej masywów, po dotarciu do jej podnóża okazuje się
być złudna. Na domiar wszystkiego, jej zbocza są bardzo strome, więc
zapowiada się, że wspinaczka będzie długa i męcząca. W istocie,
osiągnięcie szczytu wymaga od nas wiele wysiłku, tym bardziej, że
zupełnie tak jak na przełęczy Connor, nasze stopy grzęzną w miękkiej i
śliskiej ziemi i trzeba bardzo uważać, by nie stracić równowagi
i polecieć w dół. Nagrodą
za ten wysiłek jest jednak możliwość zobaczenia jednego z
najpiękniejszych chyba widoków, jaki może zaoferować Irlandia -
wdzierający się w ląd długimi jęzorami Atlantyk, wśród
którego fal rozrzucono wiele różnokształtnych, zielonych
wysepek, malutkie, białe domki rybaków i masywne kształty
gór Mweelrea, strzegących wejścia do wąskiej zatoki Killary
Harbour. Dzięki pięknej, bezchmurnej pogodzie, dostrzegamy nawet,
oddalone o kilkanaście kilometrów piaszczyste plaże na południe
od Killadoon i wyspę Inishturk. U samego podnóża góry
doskonale widać położoną wzdłuż brzegu niewielkiej zatoki osadę
Renvyle. Przed zejściem do miejsca, w którym stoi nasz
samochód, podchodzimy jeszcze do intrygującego zbiornika z wodą,
który zupełnie nie pasuje do szczytu góry, na
którym się znajduje. Patrząc nań z odpowiedniej perspektywy,
można odnieść wrażenie, że jest kontynuacją leżącego kilkaset
metrów niżej oceanu. Kiedy jednak w jego pobliżu spostrzegamy
kilka tradycyjnie kolorowych owiec, dochodzimy do wniosku, że musi to
być wytwór rąk tutejszych pasterzy, którzy przy jego
pomocy chcieli zabezpieczyć zapas wody dla swoich zwierząt.
Scena
szósta: Belfast, czyli jak zostaliśmy Amerykaninami.
Nazwa
stolicy Irlandii Północnej przeciętnemu Polakowi kojarzy się
zapewne z wybuchami bomb i odwieczną wojną katolików z
protestantami. Postanowiliśmy sprawdzić na własnej skórze, jak
jest tam naprawdę. Na środek transportu wybieramy tym razem pociąg,
który szybko i bardzo wygodnie dowozi nas do samego centrum
Belfastu. Już po wyjściu z dworca, w oczy rzucają się nam crimestoppers,
słynne opancerzone wozy policji północnoirlandzkiej. Ich ilość
jednak, nawet jak na krążące na temat Belfastu opowieści, jest naszym
zdaniem wyjątkowa. Dopiero
po chwili przypominamy sobie, że tego samego dnia co my, gościem w tym
mieście miał być również Bill Clinton. Wizyta prezydenta
Stanów Zjednoczonych odcisnęła na mieście, a zwłaszcza na jego
mieszkańcach duże piętno. Pomijając wielkie ilości policji,
które powodują, że Belfast jest tego dnia najbezpieczniejszym
chyba miastem w Europie, wśród mijanych ludzi widać duże
poruszenie, które w miarę zbliżania się do katolickiej części
miasta, przeradza się w radość i entuzjazm. Nie wiedzieć czemu,
jesteśmy na dodatek przez wszystkich pozdrawiani i zagadywani. Czujemy
się trochę tak, jakby to nas właśnie oczekiwały tłumy, które
wyległy na ulice. Dopiero, gdy z ust dwóch starszych pań,
stojących przy drzwiach swojego domu płyną słowa piosenki Franka
Sinatry „New York, New York”, spoglądam na swoją koszulkę
ze Statuą Wolności i pojmuję, że wszyscy dookoła biorą nas za
turystów z Ameryki. Jakże miłego rozczarowania doznajemy, gdy po
wyjaśnieniu, z jakiego kraju pochodzimy naprawdę, powitanie wcale nie
przestaje być gorące i przyjazne.
By dojść
do katolickiej części miasta idąc od dworca kolejowego, trzeba przejść
przez Westlink, drogę stanowiącą swoistą granicę pomiędzy dwoma
różnymi Belfastami - centralnym, posiadającym bardzo
interesujące zabytki architektoniczne z ratuszem na czele, oraz
zachodnim, wciąż jeszcze zeszpeconym różnego rodzaju bramami,
zasiekami i murami. Belfast zachodni jest obecnie przedmiotem wielkiej
reorganizacji i przebudowy, ale ciągle można sobie wyobrazić, jak
dzielnica ta wyglądała jeszcze kilka lat temu. Zapuszczone uliczki,
zaśmiecone podwórza, papier i worki foliowe wiszące na
rozpiętych przy każdym budynku drutach kolczastych - obrazki takie
można tam jeszcze ciągle zobaczyć. Wrażenia gorszego statusu tej
dzielnicy i jej mieszkańców nie są na razie w stanie zmienić
nawet co raz to nowe osiedla schludnych domków.
Zupełnie
inaczej jest w dzielnicach protestanckich, które w
przeciwieństwie do katolickiej nie są w jakikolwiek sposób
odseparowane od serca miasta. Jest tu mnóstwo restauracji,
pubów, sklepów, starych zadbanych domów. Nie chce
nam się wierzyć, że tak wielką różnicę w wyglądzie obu części
Belfastu mogła spowodować wyłącznie większa majętność
protestantów.
Mają
jednak poszczególne dzielnice miasta również wiele cech
wspólnych. Po pierwsze, podczas naszego pobytu odnieśliśmy
wrażenie, że jesteśmy niemal jedynymi turystami w Belfaście.
Generalnie, obcokrajowcy mają w sobie „coś”, co pozwala na
ich rozpoznanie w tłumie miejscowych, tu natomiast albo turyści to
„coś” tracą, albo po prostu nie jest to popularny cel
wycieczek zagranicznych. Po
drugie, w całym Belfaście rozwieszono na latarniach małe, okrągłe znaki
informujące o zakazie spożywania alkoholu w miejscach publicznych (w
praktyce okazuje się, że zakaz ten nie jest egzekwowany
rygorystycznie). No i wreszcie cecha wspólna części katolickiej
i protestanckiej, dla której w zasadzie przyjechaliśmy do
Belfastu - widniejące na ścianach wielu budynków
graffiti. Do tej pory sądziliśmy, że tworzą je wyłącznie
republikanie, wyrażający w ten sposób swoje poparcie dla idei
połączenia się z Republiką Irlandii. Tymczasem, równie dużo
ściennych obrazów wyszło spod ręki unionistów -
protestantów, którzy widzą Ulster jako część Wielkiej
Brytanii. W zależności od tego, kto stworzył dane graffiti, przedstawia
ono obrazy związane z Wielkim Głodem z lat 1845 - 1849, który
zdziesiątkował naród irlandzki, członków IRA (Irish
Republican Army), białą lilię na zielonym tle i inne symbole
republikańskie, albo karabiny trzymane przez dłoń w czerwonej
rękawiczce, bojowe hasła UFF (Ulster Freedom Fighters) oraz skrzyżowane
ze sobą flagi unionistów i Wielkiej Brytanii. Niezależnie jednak
od strony, za którą opowiada się autor graffiti, bardzo
popularnym tematem jest lista ofiar cichnącej już na szczęście wojny. W
czasie naszej wędrówki po Belfaście zobaczyliśmy wiele takich
malowideł, choć trzeba przyznać, że dotarcie do tych, które
znajdują się w dzielnicy katolickiej sprawiło nam wiele kłopotu i
dopiero pomoc mieszkańców umożliwiła ich znalezienie. Na
pewno część z nich pozostanie na ścianach domów jeszcze przez
wiele lat, ale obawiam się, że już wkrótce większość przestanie
istnieć, więc wszystkim tym, którzy chcieliby je jeszcze ujrzeć,
radzę szybkie odwiedzenie Belfastu.
Oklaski.
Kiedy
miękki głos stewardesy zakomunikował, że oto zbliżamy się do Polski i
wkrótce rozpoczniemy podchodzenie do lądowania, wiedzielismy
już, że wszelkie zasłyszane i przeczytane dotąd opinie na temat
Irlandii, zachwycające się pięknem jej krajobrazów, otwartością
jej mieszkańców i nienaruszoną przyrodą, są całkowicie
uzasadnione. Nawet jeśli znaleźć tu można miejsca, które
odpychają z uwagi na tłumy turystów i komercyjny charakter, to
tych prawdziwie pięknych, leżących z dala od zasięgu wypchanych
przybyszami z zagranicy autokarów, jest o wiele więcej i nie
trzeba się wcale natrudzić, by do nich trafić. Wystarczy wybrać dowolny
kierunek, a dojedzie się do miejsc niespotykanych gdzie indziej - do
urwistych brzegów obmywanych przez niespokojne wody Atlantyku i
Morza Irlandzkiego, bezkresnych połaci zielonych pól i pastwisk
rozdzielonych kamiennymi murami, do jezior rozpościerających się u
podnóża gór, z których roztaczają się widoki,
jakich tylko pozazdrościć mogą inne kraje. Nie wiem, czy kiedykolwiek
tu powrócimy, jest przecież jeszcze tyle miejsc, które
chcielibyśmy odwiedzić, zawsze jednak dźwięczne słowo
„Irlandia” wywoływać będzie u nas wspaniałe wspomnienia.
|
|