RODOS - TURYSTYCZNY KOLOS.
W
styczniu 2006 r. na naszą skrzynkę
mail'ową dotarło jedno z wielu powiadomień, jakie otrzymujemy
od niemieckiej linii wakacyjnej Condor. Było to
takie powiadomienie, które lubimy najbardziej. Informowało
o
zbliżającej się promocji, w ramach której, kilka razy w roku
można kupić bilety lotnicze po bardzo niskich cenach.
Zaczailiśmy się i pierwszego dnia promocji gorączkowo przewertowaliśmy
proponowane kierunki oraz daty lotów. Po szybkiej, acz wnikliwej
analizie możliwości, nasz wybór padł na Rodos. I tak oto po
uiszczeniu 252 Euro za całą naszą trójkę, staliśmy się
szczęśliwymi posiadaczami biletów na
trasie Lipsk - Rodos - Lipsk. W tym momencie nasza wiedza na temat
wyspy nie była zbyt bogata, bo opierała się na krążących w prasie
zdjęciach i zdawkowych opisach. Nie byliśmy pewni, czy nasz
wybór był trafny, ale cena przelotu była tak niska, że nasze
obawy szybko zblakły. Mimo to jednak, gdy
samolot zbliżał się do Rodos, z pewnym niepokojem wyglądaliśmy przez
okno, wypatrując pierwszych widoków. Z przyjemnością
stwierdziliśmy jednak, że były urocze. I tak już pozostało...
Urocza
- to słowo najlepiej chyba charakteryzuje wyspę. Oczywiście,
naszym zdaniem. Nie jest może przepiękna, zachwycająca, czy
olśniewająca,
ale jest urocza. Taka w sam raz na dwutygodniowe wakacje. Jest
niewielka, więc łatwo ją zwiedzać. Jest wietrzna, więc nawet lipcowe i
sierpniowe upały nie doskwierają tak, jak można by się tego
obawiać. Jest tłumnie odwiedzana, ale nie jest trudno od tych
tłumów uciec. Zresztą, nawet one mają pewien swój urok.
Jeśli dodać do tego ciepłe, przejrzyste wody Morza Egejskiego,
wyśmienite jedzenie i brak
szczególnych zagrożeń, Rodos jawi się jako miejsce
bliskie turystycznego Edenu.
Na kwaterze u księżniczki.
Po
krótkim i przyjemnym locie z Lipska i wylądowaniu na lotnisku
"Diagoras", taksówką wziętą wprost spod hali przylotów
udaliśmy się do hotelu "Princess Flora". Dotarliśmy do niego po
krótkiej, kilkunastominutowej jeździe. Wbrew obawom, jakie mieliśmy z uwagi na niską cenę noclegów i tandetną nazwę, pierwsze
wrażenia były pozytywne. Pomieszczenia hotelowe i
pokój były czyste i schludne, duży basen i brodzik dla
dzieci zachęcały do kąpieli, a ogród, w którym się
znajdowały był bardzo zadbany. Jak się okazało później, zajmował
się nim bardzo sympatyczny starszy Grek, który wkładał naprawdę
dużo wysiłku w utrzymanie w doskonałej formie palm, drzew i
krzewów
owocowych oraz trawnika. Tym jednak, co utwierdziło nas w trafności
wyboru
hotelu było jedzenie podawane w tamtejszej restauracji. Śniadania były
co prawda niezmiennie takie same, ale za to bardzo obfite.
Natomiast kolacjami byliśmy wprost zachwyceni. Pomimo dwutygodniowego
pobytu, potrawy umieszczane w bufecie niemal wcale się nie powtarzały.
Tamtejsi kucharze dawali z siebie naprawdę wiele, by zaspokoić
oczekiwania gości. W efekcie, zjeść można było zarówno dania
międzynarodowe, jak i całą masę potraw typowo greckich - souvlaki,
mussakę, nadziewane bakłażany i kabaczki albo przyrządzane z
nieznanymi nam sosami ryby. Oczywiście, były też powody do narzekań,
jak choćby zupy, które od razu rozszyfrowaliśmy, jako
pochodzące z torebek. Nie zmienia to jednak naszej opinii, że
gastronomicznie "Princess Flora" zasługuje na jedną gwiazdkę hotelową
więcej, niż ma. A jak komuś zamarzy się coś niedostępnego w hotelu,
wystarczy wyjść poza jego obręb. Na odcinku kilkuset metrów są
trzy duże sklepy: Champion, Spar i Lidl, a w nich wszystko, co
potrzebne do gastronomicznego umilenia sobie dnia lub wieczora...
Hotel nie leży co prawda bezpośrednio przy plaży, ale w bliskim
sąsiedztwie są dwie zatoki. Ta, która leży najbliżej ma na
brzegu wąski pasek brązowego piachu, który nie zachęca do
plażowania, ale jej wody są bardzo przejrzyste. Naszym zdaniem lepiej
jednak poświęcić kilka minut marszu więcej i udać się na plażę przy
skandynawskim hotelu Sunwing. Jest ona częściowo kamienista, a
częściowo piaszczysto-żwirowa i jest bardzo dobrze zagospodarowana. Co
ciekawe, mimo dużej ilości ludzi tam przebywających, w wodach zatoki
można zobaczyć naprawdę sporo ciekawych ryb, niektórych o
zadziwiająco dużych gabarytach. Najbardziej zaskoczył nas jednak widok
ośmiornicy, którą można było obserwować przez ładnych
kilkanaście minut, gdy nie zwracając uwagi na krążących wokół
pływaków wylegiwała się na dnie w pobliżu brzegu.
Jednak być
na Rodos i nie wyściubić nosa dalej, niż poza te kilka supermarketów i dwie plaże to byłby wielki błąd.
Nieważne, czy skorzysta się z wycieczek zorganizowanych, z
taksówki, wynajętego samochodu albo skutera, czy też nawet z
własnych nóg - odwiedzenie chociaż kilku najbardziej znanych
miejsc tej wyspy to obowiązek każdego przybysza. My zdecydowaliśmy się
na wynajęcie samochodu, którym w ciągu 4 dni dotarliśmy prawie
wszędzie tam, gdzie mieliśmy zamiar. Jedynym punktem programu,
którego nie zrealizowaliśmy była zachodnia i
południowo-zachodnia część Rodos, a tam najwyższy szczyt wyspy -
Ataviros oraz piaszczysty i ekstremalnie wietrzny półwysep
Prassonissi. A co udało się nam zobaczyć? No więc, po kolei...
Rodos do kwadratu.
Z
uwagi na niewielką odległość od naszego hotelu, kilka razy gościliśmy w
mieście
Rodos. Trochę to mylące, kiedy główne miasto wyspy nazywa się
tak samo, jak ona. Mogliby przynajmniej dodać coś przed albo
po słowie "Rodos", np. jakieś "mini-" albo "-polis". Zaraz byłoby
łatwiej się zorientować, o czym ktoś mówi - o wyspie, czy o
mieście.
Otoczona średniowiecznymi murami starówka urzeka wszystkie
zmysły.
Szczególnie późnym popołudniem i po zmierzchu, gdy
zmysłów tych nie tłumi już
doskwierający upał i ostre słońce. Dopiero wtedy można dokładnie
obejrzeć bruzdy zoranych upływem czasu murów
średniowiecznych budowli, wsłuchać się w gwar płynących przez stare
miasto tłumów, rozróżnić zapachy potraw docierające z
mijanych restauracji i kawiarni. Fakt, na głównych ścieżkach
udeptywanych przez
turystów panuje ogromny tłok, który przybiera monstrualne
rozmiary, gdy do
portu przybijają wycieczkowce z Amerykanami na pokładzie. Wystarczy
jednak
zrobić kilka kroków w którąś z bocznych uliczek, a
tłum ten rzednie. Można tam trafić do odwiedzanych częściej przez
miejscowych, niż przez turystów barów, które w
zależności od tego, czy ich właścicielem jest rdzenny Grek, czy potomek
przybyszy z Turcji, oferują wyśmienite gyrosy lub równie pyszne
kebaby.
Chodząc
po rodyjskiej starówce łatwo zapomnieć, że znajdujemy się w Unii Europejskiej.
Ilość podrabianych towarów jest tutaj odwrotnie proporcjonalna do znaczenia,
jakie znakom towarowym, patentom i własności przemysłowej nadaje się w
prawodawstwie unijnym. Okulary, perfumy i tekstylia oznaczone symbolami
renomowanych producentów są oferowane w co drugim sklepie i można je kupić za
kwoty, które nijak się mają do cen oryginalnych produktów. Oprócz podróbek,
miłośnicy zakupów mają do wyboru również mnóstwo pamiątek, czasem nawet bardzo
miłych dla oka, wyroby skórzane i jubilerskie. Nic, tylko ruszać na łowy.
Oczywiście, jeśli ktoś to lubi...
Jeśli kochacie morską przygodę pod żaglami, udajcie się koniecznie do
portu jachtowego. Zobaczycie tam jednostki wielkiej urody, zresztą nie
tylko żaglowe, ale również motorowe. O dziwo, niemal wcale nie
ma tam jachtów z grecką banderą, a dominują niemieckie i
tureckie. Gdy tam byliśmy, nad wszystkimi nimi górował jednak
cumujący na uboczu olbrzymi jacht z banderą nowozelandzką,
którego same chromowane wykończenia kosztowały chyba więcej, niż
niejedna ze "zwykłych" jednostek stojących w marinie. Po prostu cudo! Tam też znajdziecie miejsce, gdzie kiedyś stał ponoć Kolos Rodyjski, a obecnie, na wysokich postumentach umieszczono rzeźbę łani i jelenia.
Tam, gdzie pławił się Tony.
Innym
miejscem, do którego dotarliśmy więcej, niż jeden raz była zatoka Anthony
Quinn’a. Tak do końca, to nie jesteśmy pewni, która z dwóch sąsiadujących ze
sobą zatok jest tą, która została podarowana najsłynniejszemu holywoodzkiemu
Grekowi w uznaniu jego zasług w rozsławianiu Grecji. Najprawdopodobniej jest to ta, przy której
kończy się nadmorska droga, ale w jednym z przewodników greckiemu aktorowi przypisano
własność drugiej z zatok. Tak, czy inaczej miejsce to jest piękne, nawet pomimo
panującego tu tłoku. Nie znajdziecie tu plaży z prawdziwego zdarzenia, ale to
właśnie usiane wielkimi odłamkami skalnymi i drobniejszymi kamykami wybrzeże
stanowi o uroku obu zatok. Poleżeć na takim podłożu może nie jest zbyt łatwo,
ale przyjeżdża się tam głównie po to, by popływać w wyjątkowo przejrzystych
wodach. Warto zabrać tam ze sobą maskę i fajkę, bo pod powierzchnią wody toczy
się dość bujne życie. Cóż, Morze Egejskie to na pewno nie to samo, co Morze
Czerwone, czy Ocean Indyjski, ale i tak w zatoce Quinn’a można zobaczyć dużo
ryb różnej wielkości i kolorów, które nie boją się podpływać blisko ludzi.
Czyżby sprawiała to magia nazwiska (czy raczej pseudonimu) właściciela zatoki?
Termalne rozczarowanie.
W
różnych informacjach o Rodos przeczytać można, że jednym z
najlepszych miejsc
do snorklingu u brzegów wyspy są stworzone w XIX w. przez
Włochów termy w
miejscowości Kalithea. Nic podobnego. Owszem, wody w zatoce są bardzo
klarowne,
więc obserwacja jest łatwa, problem polega jedynie na tym, że nie ma
czego
obserwować. Trochę to dziwne, bo z dna zatoki biją wyraźnie widoczne
źródła
ciepłej wody, co teoretycznie powinno chyba przyciągać ciepłolubne
stworzenia
morskie, tych jest tam jednak tyle, co kot napłakał. Śmieszy zatem
nieco jedna
ze stron internetowych, która chwali uroki życie podwodnego w
Kalithei, a nawet
zamieszcza dokładny plan atrakcji, jakie czekają w tym miejscu na
nurków. Nie zmienia to jednak faktu, że termy w Kalithei warto
odwiedzić, choćby po to, by zobaczyć, jak ładne miejsce wykreowali tam
włoscy
architekci. Szkoda tylko, że jest ono obecnie mocno zaniedbane.
Wrażenia tego
nie są w stanie zmienić drobne naprawy wykonywane przez rezydującą na
miejscu
ekipę budowlańców.
Z wizytą u ciem.
Miejscem,
którego nie wolno pominąć w czasie pobytu na Rodos jest tzw. „Dolina motyli” w
Petaloudes. Bardzo często miejsca zachwalane w przewodnikach rozczarowują.
Bywa tak i na Rodos. Jednak „Dolina motyli” rzeczywiście zachwyca. Jest to
porośnięty lasem teren przecięty przez górską rzeczkę, który upodobał sobie
jeden tylko gatunek motyla. Są to ponoć ćmy niedźwiedziówki. Z punktu widzenia typowego
turysty odwiedzającego wyspę w lipcu lub sierpniu, owady te zasługują na wielką
pochwałę, bo gromadzą się w dolinie właśnie wtedy, gdy na Rodos przypada pełnia
sezonu wakacyjnego. Od jakiegoś czasu wejście na teren ogrodzonego parku jest
płatne i to dość słono – 5 Euro od każdej osoby powyżej 12. roku życia. W
zamian dostajemy jednak możliwość obcowania z tak ogromną ilością motyli, że
trudno wyrazić to słowami. Wchodząc do motylego królestwa od strony najniżej
położonej kasy można być z początku zawiedzionym, bo motyli nie jest tam zbyt
dużo. Jednak im dalej w głąb (a raczej wzwyż) doliny, tym ilość owadów jest
coraz większa, aż dociera się do miejsc, w których pnie i liście drzew są nimi
pokryte niemal w całości. Na niektórych odcinkach motyle nie odpoczywają, a
unoszą się wokół zwiedzających. Z uwagi na swoje ubarwienie, brązowo-kremowe od
góry i czerwone od spodu, wyglądają trochę jak jesienne liście opadające z
rosnących wokół drzew. Widok jest naprawdę piękny!
Oprócz motyli, dolinę zamieszkują również... kraby.
Doprawdy, spotkanie z nimi było zaskakujące. Wstyd się przyznać, ale
było ono do tego stopnia zaskakujące, że w pierwszym momencie wzięliśmy
jednego z nich za tarantulę. A jednak, te nie do końca sympatyczne
zwierzątka żyją tam sobie i mają się całkiem dobrze. Kiedy
zobaczyliśmy, jak
jeden z nich wciąga martwego motyla do swej jamy, zorientowaliśmy się,
że i one doceniają walory tych owadów.
W dawnej stolicy wyspy.
Najbardziej chyba sztandarową wizytówką Rodos jest Lindos. Na pocztówkach i w folderach, ze swoimi jaskrawo białymi domkami i kapliczkami przytulonymi do zbocza opadającego do morza, miasteczko
to jawi się jako rodyjski Santoryn. W rzeczywistości trudno uznać
Lindos za miejsce wyjątkowe, magiczne. Owszem, owe domki rozciągające
się u podnóża średniowiecznego zamku kryjącego w swych murach
starożytne ruiny są malownicze, jednak sława przypisywana miasteczku
jest nieco na wyrost. Ale pojechać tam i tak trzeba. Z uwagi na
całkowity brak wiatru jest tam co prawda wyjątkowo gorąco,
jednak przyznajemy, że z kilku miejsc rozciągają się widoki,
dla
których warto się poświęcić. Szczególnie polecamy urwisko,
do którego dojść można ze ścieżki prowadzącej na zamek. Stając
na jego krańcu, po lewej i prawej stronie widać długie
fragmenty wybrzeża. Najpiękniejszy jest rozciągający się na
południe od zamku odcinek stromych klifów skalnych obmywanych
przez przejrzyste wody Morza Egejskiego.
Lindos można zwiedzać w dwojaki sposób: na
własnych nogach, albo
na grzbiecie "oślego taxi". Biednych osiołków dźwigających
każdego dnia tony turystów jest w miasteczku cała masa.
Pół biedy, gdy na grzbiecie niosą rozwydrzonego dzieciaka,
który wierzga i kopie. Czasem jednak aż żal człowiekowi serce
ściska, gdy widzi, jak taki kłapouch musi targać na sam szczyt ważących
niemało otyłych turystów z różnych stron świata.
Apelujemy: mimo żaru z nieba, który zniechęca do przemieszczania
się na własnych nogach, odpuśćcie sobie oślą komunikację.
Zaoszczędzicie przy tym sporo pieniędzy...
300 schodów do nieba.
Jeśli
jadąc do albo z Lindos zauważycie drogowskaz do klasztoru w
miejscowości Tsampika, nie zmarnujcie okazji, by się tam udać. Już sam
dojazd samochodem do parkingu u stóp klasztornego
wzgórza dostarcza sporo atrakcji, a to tylko
preludium. Dopiero, kiedy pokonacie niemal 300 ponumerowanych
schodów prowadzących na szczyt, zrozumiecie o co nam chodzi.
Widok z klasztoru jest oszałamiający. Przy bezchmurnej pogodzie (latem
jest tak niemal codziennie) widać znaczną część wschodniego
wybrzeża i spory kawałek wnętrza wyspy. Najwięcej emocji przynosi
jednak obserwowanie tego, co dzieje się bezpośrednio u podnóża
góry. Wrażenie jest trochę takie, jakby wystawić głowę przez
okno helikoptera unoszącego się wysoko nad ziemią. Potęgować je może
silny wiatr od lądu, przy którym lepiej poszukać jakiegoś
zaczepienia dla chociaż jednej ręki.
Najciekawszą chyba rzeczą, jaką można zobaczyć w klasztorze jest
obraz Matki Boskiej stworzony w zdecydowanej większości z kolorowych
ziarenek ryżu. Przyglądając się temu dziełu odczuwa się podziw dla jego
autora. Ułożenie tego collage'u musiało zająć mu wiele czasu.
A teraz trochę informacji praktycznych (2006):
a) dojazd: przelot
z Polski bez wykupienia wycieczki w biurze podróży jest chyba
trudny do zorganizowania. Dlatego też lepiej jest szukać połączeń z
lotnisk niemieckich. Z uwagi na nieporównywalnie większą liczbę
lotów, wszystkie linie wożące na Rodos turystów z
tego kraju, mają zawsze jakąś pulę miejsc dla podróżników
indywidualnych. Nasz lot na trasie Lipsk - Rodos - Lipsk kosztował
252,00 Euro łącznie ze wszystkimi opłatami i podatkami. Linie Condor, w
których kupiliśmy bilety kilka razy w roku organizują promocję,
w ramach której sprzedają bilety w cenie od kilkunastu do ok.
30,00 Euro w jedną stronę na trasach europejskich i pobliskich (np.
Wyspy Kanaryjskie, Egipt, Tunezja, itp.) oraz 99,00 Euro w jedną stronę
na trasach dalekich (np. Mauritius, Seszele, Kuba, itp.). Fakt, trzeba
dojechać jeszcze do Niemiec, zostawić gdzieś samochód, a czasem
nawet jeszcze przenocować. Mimo to, koszt jest nadal dużo niższy, niż
z Polski. U nas wyglądało to tak. Zarezerwowaliśmy nocleg w godnym polecenia hotelu w
Delitzsch. Za 84,00 Euro otrzymaliśmy nocleg
dla 3 osób, śniadanie, transfer
lotniskowy oraz parking na czas wyjazdu na Rodos. Do tego jeszcze
paliwo na przejazd do Delitzsch i z powrotem, które kosztowało
ok. 400,00 zł.;
b) koszt hotelu: noclegi
w hotelu "Princess Flora" zarezerwowaliśmy z kilkumiesięcznym
wyprzedzeniem na stronie www.avigo.de. Cena, jaką
zapłaciliśmy była naprawdę niewielka - za 14 nocy ze śniadaniami i
kolacjami było to 518,00 Euro za całą naszą trójkę;
c) wynajęcie samochodu: w
tej sprawie zadziałaliśmy już z mniejszym pośpiechem. Nasze 5-drzwiowe
Renault Clio 5D z klimatyzacją zarezerwowaliśmy ok. miesiąca przed
wyjazdem. Uczyniliśmy to na stronie Economy Car Rentals.
Jest to firma, która pośredniczy w wynajmowaniu
samochodów - nasz na przykład pochodził z Europcar, przy czym
cena jaką zapłacliśmy, czyli 110,00 Euro za 4 dni, była diametralnie
niższa od tej, którą musielibyśmy zapłacić bezpośrednio w
Europcar.
Zapraszamy także do naszej galerii ze zdjęciami z Rodos!
|
 |